Ocena tego, co jest pomyślne dla każdego człowieka, jest niezwykle subiektywna. W chwili nieszczęścia opinie na ten temat stają się jeszcze bardziej radykalne. Stąd bycie prorokiem w godzinie próby jest niezwykle niebezpieczne. Nie tylko doświadczył tego prorok Jeremiasz, ale wielu innych ludzi Bożych. Autor Listu do Hebrajczyków radzi nam, byśmy w takim momencie patrzyli na Chrystusa i na Jego krzyż, a wtedy staniemy się silni i stanowczy w walce z grzechem. Ta walka jednak może nam przysporzyć wrogów nawet wśród najbliższych, którzy, niestety, wolą grzech niż życie łaski. Z grzechem się nie pertraktuje, bo to prosta droga do zdradzenia Chrystusa, a w końcu samego siebie.
Dzisiaj Pan Bóg zwraca się do nas przez swoje słowo, abyśmy wystąpili w dobrych zawodach i bieg ukończyli.
Zaskakująco niemiły jest Jezus z dzisiejszej Ewangelii. Nie mówi o miłości bliźniego, o pokoju między ludźmi ani o błogosławieństwie miłosierdzia, ale – tak zresztą jak w żadnym innym momencie – o niezgodzie, konflikcie, rozdwojeniu: Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam.
Kto czyta albo słyszy tylko to zdanie, może mieć do czynienia ze strachem. Ze strachem przed wojownikami w imię Boga, którzy chcieliby bezwzględnie wykorzenić wszystko, co niechrześcijańskie. Może nasunie mu się pojęcie chrześcijańskich fundamentalistów, którzy – tak jak islamscy – szerzyliby terror i przerażenie. Czyżby Jezus był podżegaczem wojennym?
Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam. To zdanie jest ciężkie jak głaz, a jego przesłanie irytuje. Owszem, ale tylko jeśli się je czyta w izolacji. Co natomiast ono mówi, gdy się je czyta w kontekście, razem ze zdaniami poprzedzającymi i następującymi, na tle całego życia Jezusa i całego orędzia Ewangelii?
Jezus nie jest żadnym podżegaczem wojennym. Nie był On nigdy wodzem prowadzącym swoje uzbrojone wojska przeciw inaczej wierzącym. To czynił Mahomet, ale nie Jezus. I Jego słowa nie wzywają nas do brutalnej walki przeciw niechrześcijanom. Chodzi Mu raczej o nasze wnętrze. Owszem, powinniśmy prowadzić walkę, ale wewnętrzną: walkę przeciw wszystkiemu, co niechrześcijańskie wewnątrz nas samych.
Przyszedłem rzucić ogień na ziemię – mówi Jezus. Ogień to w Biblii symbol obecności i działania Boga. W wędrówce przez pustynię Bóg idzie przed swoim ludem w kolumnie ognia. W ogniu, który pali, ale nie spala, objawia się Mojżeszowi. Ogień z nieba trawi ofiarę Abrahama, Gedeona i Eliasza. Ogień jest jednak także symbolem próby, oczyszczenia i niezłomnego postanowienia. Aniołowie oczyszczają wargi Izajasza rozżarzonym węglem. Biblia często mówi, że ludzie muszą być, tak jak złoto, oczyszczeni w ogniu.
Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął! Pan pragnie, abyśmy przyłączyli się do Niego, byśmy płonęli dla Niego jak ogień. Dla Niego, który, jak sam mówi, musi przyjąć chrzest, czyli wziąć na siebie krzyż – dla zbawienia ludzi. To zbawienie to Jego ogień, za którym tęskni – ze straszną udręką i lękiem, ale też z płonącą żarliwością.
Kto jest blisko Mnie, jest blisko ognia – to zdanie Jezusa przekazuje Orygenes (takie hipotetyczne słowa Jezusa nie znajdujące się w Ewangeliach nazywają się „agrafa”). Kto chce być blisko Jezusa, musi podjąć poważną, brzemienną w skutki decyzję, a to nie jest łatwe. Jezus nie jest kimś, kto przychodzi, aby prawić nam gładkie słówka i zapewniać nam dobre samopoczucie. Nie poszedł na krzyż dla pobożnych frazesów i miłych odczuć religijnych. Radykalności krzyża musi odpowiadać przynajmniej w jakimś stopniu radykalność życia chrześcijańskiego, tzn. życia jako uczeń Jezusa.
Kto jest blisko Mnie, jest blisko ognia – w obliczu Jezusa rozdzielają się, odsłaniają się duchy, a tym samym też ludzie. Złe duchy już nie mogą udawać dobrych, jak robią na co dzień, lecz muszą się odsłonić i określić jako złe, bo Jego światło rozprasza ich kłamliwy mrok. Tym bardziej dotyczy to wszystkich ludzi, którzy im służą. Uderzające przykłady tego można przeczytać w relacjach rosyjskich chrześcijan, którzy przeżyli komunistyczne prześladowania; ci ludzie nie muszą wierzyć w diabła, bo widzieli go na własne oczy w jego sługach. Kto zatem opowiada się naprawdę za Chrystusem, niekoniecznie spotka się z aplauzem. Może być tak, że ludzie odwrócą się od niego, że zakończą się stare przyjaźnie, że nawet w jego własnym domu dojdzie do konfliktów. Jezus to właśnie zapowiada, mówiąc: Odtąd pięcioro będzie rozdwojonych w jednym domu: troje stanie przeciw dwojgu, a dwoje przeciw trojgu.
Kto się opowiada za Chrystusem – a tym samym też za Jego Kościołem – musi się liczyć nie tylko z akceptacją; tym bardziej w naszym czasie, kiedy to próbuje się przeżywać religię jako jakiś ezoteryczny dobrostan albo zbiór budujących zasad psychologiczno-pedagogicznych, albo pożyteczny środek utrzymania moralności społecznej. Ta forma niezobowiązującej religijności, kierującej się hasłem: „Jakkolwiek byśmy wierzyli, wszak wszyscy wierzymy w jednego Boga”, wydaje się dzisiaj bardzo ekspansywna. Ale chrześcijanin nie wierzy w jakiegokolwiek Boga; nie, on widzi oblicze Boga w Jezusie Chrystusie. I każdy, kto staje przed Chrystusem, musi się zdecydować: za Nim albo przeciw Niemu – a tym samym też za Kościołem, Jego mistycznym ciałem, albo przeciw Kościołowi.
Wielu ludziom taka jednoznaczna, mocna postawa wydaje się niemożliwa. Dlatego pożyteczne wydaje się spojrzenie na tych, którzy jednak ją przyjęli: na świętych Kościoła. Fascynujące jest u nich zwłaszcza to, że kiedy opowiedzieli się radykalnie za Chrystusem, stawali się jednocześnie zdolni do radykalnego czynienia dobra – z wielką siłą i żarliwością, i ostatecznie też zawsze zwycięsko. Dlaczego? – bo płonął w nich ogień, ogień Chrystusa. Przykład świętych, którzy wszak nie spadli z nieba, lecz wzrastali tu na ziemi (często z niemałym trudem), może być dla nas natchnieniem do naśladowania ich. A przynajmniej do próbowania tego. Do tego zachęca nas też dzisiejsze II czytanie (z listu do Hebrajczyków), fragment wspaniałego hymnu na cześć bohaterów wiary Starego Testamentu.
Kto jest blisko Mnie, jest blisko ognia. Płonąć dla Chrystusa i świata – na tym właśnie polega świętość. A kryzysy w świecie rodzą się wtedy, gdy zaczyna brakować świętych. Jest za mało ognia, a za dużo lodu w ludzkich sercach. A więc to zależy od nas i od sposobu, w jaki przeżywamy naszą wiarę, czy coś w świecie zmienia się na dobre, czy też nie. To my albo rozpalamy na ziemi ogień Chrystusa, albo go gasimy.
Pracownik redakcji kwartalnika „Homo Dei” i wydawnictwa Homo Dei – Kraków o. Janusz Serafin CSsR