Wbrew pozorom upomnienie braterskie nie jest łatwe. Na przeszkodzie staje lęk przed niewłaściwym zrozumieniem, wygodnictwo – czasem niewiara, że może ono cokolwiek zmienić. Bywa, że pokusa „świętego” spokoju jest nazbyt kusząca, aby chciało się ją nam jej przeciwstawić. Tłumaczymy się: „Po co się narażać, skoro może mnie dosięgnąć zemsta napominanego? Są bliżsi, niech oni zdobędą się na trudne słowa”. Gdy jest za późno, piłatowym gestem zrzucamy z siebie odpowiedzialność. A czasem poranieni i sponiewierani impetem rozpoczętej przez upomnianego wendety za to, że ktoś ośmielił się zwrócić uwagę na popełniane przez niego błędy – wolimy usunąć się na bok.
W wymiarze społecznym upomnienie braterskie lokuje się na przeciwległym biegunie tolerancji, która nader często jest rozumiana jako przyzwolenie na wszystko. Ubiera się ją w nonszalanckie „jakoś tam będzie”, pokrywa zakulisowymi szeptami bądź toksycznym milczeniem. Skutek? Nawet najlepsza struktura (poczynając od rodziny, kończąc na makrospołeczności narodu czy państwa) zaczyna korodować od środka – na początku na zewnątrz nie widać śladu erozji, gdy ukazuje się ludzkim oczom, zwykle jest już za późno na to, aby cokolwiek jeszcze móc uratować.
Bywa, że upomnienie braterskie jest nieskuteczne. Nie są słyszalne przez napominanego słowa troski wypowiedziane w cztery oczy, głos wspólnoty, autorytet Kościoła. Czy wtedy także ponosimy winę za grzech brata czy siostry? Jezus zwalnia nas z niej, więcej – sugeruje dystans, aby toksyny, które nagromadziły się w nich, nie zatruły także naszej duszy. Pozostaje modlitwa, post, czyny pokutne – ofiarowane w intencji zapiekłego w złu człowieka są jedynym darem bratniej miłości, jaki możemy złożyć. Na więcej on sam nie pozwala.