Zaskakujące, z jaką łatwością pozwalamy dziś sobą manipulować, kierować całą swoją uwagę tam, gdzie nie ma nadziei, gdzie jest pustynia ze swoimi złudnymi mirażami. Zachowujemy się jak pierwotni mieszkańcy buszu, pierwszy raz widzący białych ludzi, sprzedający za blask szklanych paciorków wszystko, co najcenniejsze. Jak napisał na swoim blogu licealista: „Dla kilku srebrników i odrobiny ziemskich uciech uciekamy przed odpowiedzialnością. […] Wolimy odejść z podkulonym ogonem, nie mając odwagi spojrzeć w oczy Bogu”.
Od wieków Słowo Boże jest niezmienne – od zawsze jest też skuteczne, nie wraca do Boga bezowocnie, zanim nie dokona tego, co On chciał i „nie spełni pomyślnie swego posłannictwa” (por. Iz 55,11). To jeden z nielicznych elementów stałości w ciągle zmieniającym się świecie. A skoro tak jest, tylko on może stać się opoką wszelkiego budowania. Wszak nikt rozsądny nie stawia domu bez fundamentów, nie lokuje ich też na lotnym piasku. Inaczej budowla zawali się podczas pierwszej burzy – tak jak rodzina bez prawdziwej miłości, struktura państwa bez szacunku do prawdy, uczciwości, poszanowania dla ludzkiego życia, jak przyszłość budowana bez odniesienia do Boga i Jego praw.
Dzisiejsza Liturgia Słowa winna wnieść w serce chrześcijanina kreatywny niepokój. Poprowadzić do zmierzenia się z prawdą o sobie. Istnieje niebezpieczeństwo puszczenia mimo uszu jej treści, tak doskonale przecież znanej i tylekroć słyszanej. Pokusa zamknięcia się na Słowo Boże, wybrania któregoś z odcieni obojętności, jest bardzo realna. I bardzo zgubna.