– Proszę księdza, a wie ksiądz, że kiedyś byłem ministrantem! Jak byłam mała, byłam bielanką i sypałam kwiatki podczas procesji Bożego Ciała! Jeździłem kiedyś na oazy! – słyszałem od różnych osób. – A teraz jak sobie radzicie? Jaka jest wasza wiara? – zapytałem. – Teraz, no wie ksiądz, tak trudno to wszystko ogarnąć. Czasu nie ma. I lepiej nie przyznawać się do tego, że jest się katolikiem. Taki ten świat skomplikowany…
To nasza codzienność. Czujemy się jak sieroty po Jezusie, który, owszem, żył kiedyś – wspominają Go Ewangelie, opowiadają o Nim w kościele księża, w szkole – katecheci, ale nagle Go zbrakło i nie wiadomo, co z tym zrobić. Zatrzymujemy się na etapie „kiedyś”, sądząc, że to wystarczy. Żyjemy wspomnieniami z dzieciństwa. Bezradni i nieumiejący poradzić sobie z codziennością, „dorosłą” wiarą dziś, tu i teraz. Często mający dobre chęci, ale zarazem skazujący siebie na błogą przeciętność i bezsiłę. Zapominający o obecności Bożego Ducha i Jego mocy, siedmiorakich darach, które od Niego otrzymaliśmy i zakopaliśmy głęboko w zakamarkach niepamięci.
Trzeba po nie sięgnąć, na nowo odkryć żywego Boga w Kościele, w drugim człowieku, w sobie! Opowiedzieć o tym bez lęku innym. Stać się świadkiem Zmartwychwstałego. Ażeby ci – jak pisze św. Piotr – którzy oczerniają nasze dobre postępowanie w Chrystusie, doznali zawstydzenia właśnie przez to, co nam oszczerczo zarzucają (por. 1 P 3, 15).