Czy byli świadomi misji, jaką kiedyś będą pełnić? Ceny, którą zapłacą za trwanie przy Jezusie? Na początku z pewnością nie. Wystarczy przypomnieć sobie ich brak wiary, ludzkie kalkulacje, ucieczkę spod krzyża, trzykrotne zaparcie się Piotra, strach i niepewność. Zrozumienie przyszło później.
Kiedy mówimy: „powołanie”, mamy zwykle na myśli apostołów, ich następców – dziś kapłanów, zakonników i zakonnice. To tylko część znaczenia słowa. Wszyscy jesteśmy powołani, aby głosić Dobrą Nowinę spotkanym ludziom – każdy na właściwy sobie sposób, wedle Bożego zamysłu i miary talentów, jakie otrzymujemy. Z bardzo prostego powodu: ponieważ „miłość Chrystusa przynagla nas (…) aby ci, co żyją, już nie żyli dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał” – jak napisał św. Paweł (2 Kor 5, 13). Ona każe myśleć nie tylko o sobie. I nie tylko o wołaniu, ale o tym, co po nim nastąpi. Łatwo jest wierzyć, gdy w sercu jest entuzjazm, gdy wszystko wokół sprzyja, a grzech nie zaciemnia spojrzenia na siebie i innych. Gdy nie trzeba zdawać egzaminu z wierności Bogu. Ale nie zawsze tak jest. Historia zbawienia pokazuje, że „po wołaniu” przychodzi czas na utwierdzenie, czasem błądzenie, upadki i powroty. A to oznacza konieczność nawrócenia, czyli odwrócenia się od dotychczasowego spojrzenia na życie i spojrzenia na nie oczyma Tego, kto powołuje. Uświadomienia sobie, że tylko Bożą mocą może dokonać się nasze uświęcenie. I że tylko dzięki Niemu możliwe jest wypełnienie misji, do której nas przeznaczył.