Autor Księgi Mądrości zapewnia nas, że bez pomocy Ducha Świętego człowiek pozostaje w okowach własnej małości i przyziemnego myślenia. Właśnie do wyrwania się z kajdanów myślenia w kategoriach ówczesnej epoki Święty Paweł zachęca Filomena, legalnego właściciela niewolnika Onezyma, uciekiniera w świetle prawa ludzkiego zasługującego na śmierć. Niewolnik Onezym stał się bratem umiłowanym dla Apostoła Pawła. Przyszedł czas, aby takim stał się również dla swojego pana, Filemona. Ile czasu potrzebuje każdy z nas, aby Ewangelia przeniknęła do naszego serca, do naszego umysłu i w końcu do naszego postępowania? Kiedy nasza wyobraźnia stanie się chrześcijańska?
Chrystus zachęca nas, aby to stało się już dzisiaj.
Aby zrozumieć dzisiejszą Ewangelię, trzeba uwzględnić jej tło, kontekst – do tego trzeba go wyczuć, gdyż św. Łukasz nie przedstawia go bezpośrednio. Ale nie jest to trudne – to sytuacja bardzo zbliżona do Niedzieli Palmowej. Jezus udaje się do Jerozolimy. Otacza Go krąg Jego uczniów i zwolenników, zapewne coraz bardziej rosnący. Są pełni zapału i entuzjazmu, gdyż przewidują wielkie, ważne wydarzenia. Oto wielki prorok i cudotwórca – może nawet sam Mesjasz?... – idzie do miasta świętego. Tam chyba stanie się coś przełomowego, dla Izraela zacznie się prawdopodobnie jakaś nowa epoka. Skończy się czas upokorzeń pod rzymskim butem, powróci wielkie królestwo Dawida. Jak dobrze być uczniem tak wielkiego mistrza, widzieć własnymi oczami wielkie, epokowe wydarzenia i uczestniczyć w nich! Rzeczywiście jest to atmosfera znana nam z Niedzieli Palmowej.
I tak jak Jezus nie wykorzystał wtedy entuzjazmu tłumów, aby pokonać swych wrogów, tak i teraz wylewa swoim zwolennikom kubeł zimnej wody na głowę, gasi brutalnie ich zapał. Ostrzega, że nie powinni spodziewać się triumfu, lecz cierpienia. Mówi, że bycie Jego uczniem nie jest bynajmniej tak łatwe, jak się w tej chwili wydaje. Przeciwnie, jest ono tak trudne jak wybudowanie wysokiej wieży albo wygranie wojny z silniejszym przeciwnikiem. Trzeba się pozbyć naiwnych złudzeń, konieczny tu jest twardy realizm, który liczy się z trudem i bólem. To orędzie współbrzmi bardzo dobrze z perykopami ewangelicznymi, które słyszeliśmy w ostatnich tygodniach. Wszystkie one mówią, że trzeba się zdecydować: albo za Jezusem, albo przeciw Niemu. Ale człowiek musi przy tym wiedzieć, co znaczy opowiedzieć się za Jezusem. Musi wiedzieć, dokąd podąża Jego droga, i że potrzebuje On nie „fanów”, lecz naśladowców. Nie potrzebuje On takich, którzy będą Go podziwiać i oklaskiwać, ale gotowych iść za Nim – choćby nawet aż na krzyż. Właśnie to oznacza bycie Jego uczniem. Nie jest to żadna zabawa, ale poważny i radykalny wybór życiowy.
Jestem przekonany, że tak właśnie należy rozumieć dzisiejszą Ewangelię. Ale trzeba do tego koniecznie dodać, jak na pewno nie należy jej rozumieć. Otóż nie można sądzić, jakoby bycie uczniem Jezusa było kwestią czysto ludzkich kalkulacji, jak wydają się sugerować dzisiejsze przypowieści. Gdyby tak rzeczywiście było, gdyby wszystko zależało tylko od naszych możliwości, nawet jak najrzetelniej ocenionych, to trzeba by powiedzieć, że nikt nie może być uczniem Jezusa, gdyż przekracza to możliwości wszystkich ludzi, nawet najlepszych i najsilniejszych. Jezus zaprasza nas do bycia Jego uczniami nie dlatego, byśmy się do tego szczególnie dobrze nadawali, byśmy byli lepsi od innych. Nie, On nas zaprasza, gdyż liczy na to, że będziemy otwarci na Jego łaskę. To ona dopiero czyni nas zdolnymi do bycia Jego uczniami; ona uczy nas stopniowo, krok po kroku – tak jak to było z Apostołami. Musimy i możemy dojrzewać do naśladowania Jezusa tak, jak oni do tego dojrzewali – poprzez słuchanie Jego głosu w Biblii i w codziennych wydarzeniach oraz odpowiadanie na ten głos; poprzez pytanie o Jego wolę i wypełnianie jej; poprzez patrzenie na Niego takiego, jakim Ewangelie Go ukazują, i usiłowanie kształtowania siebie na Jego wzór; poprzez posłuszeństwo swojemu sumieniu, które też jest Jego głosem; poprzez przyjmowanie Jego przebaczenia w sakramencie pojednania; poprzez karmienia się Jego Ciałem w Eucharystii. To dopiero czyni nas Jego uczniami, nie nasze kalkulacje, choćby nawet najskrupulatniejsze; nie nasze zamierzenia, choćby nawet najszczersze.
Do tego ogólnego komentarza można by jeszcze dodać trzy szczegółowe uwagi.
Uwaga pierwsza: Jezus mówi:
Jeśli ktoś przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem.
Nie może tu z pewnością chodzić o nienawiść w dosłownym sensie, przeciwną miłości, gdyż Jezus sam wielekroć podkreślał, że przykazanie miłości bliźniego to najważniejsze (obok przykazania miłości Boga) ze wszystkich przykazań. Chodzi tu o to, że człowiek musi być gotowy nawet do zerwania więzi rodzinnych, jeśli przeszkadzają one w opowiedzeniu się za Nim. Przykładem takiej radykalności w pójściu za Jezusem był św. Paweł z Tarsu, który całkowicie zerwał ze swoją wielką (i niewątpliwie szczerze ukochaną) rodziną, jaką była jego żydowska ojczyzna, ponieważ więzi z nią i przynależność do Jezusa okazały się w jego przypadku nie do pogodzenia. Takie sytuacje zdarzały się z pewnością często w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, ale czasem zdarzają się także dziś.
Druga uwaga: Kiedy czytamy dzisiejszą Ewangelię w świetle I czytania, widzimy, że prawdziwa mądrość polega na kroczeniu za Jezusem. Trzeba to podkreślić, gdyż dziś na ogół nie rozumiemy mądrości prawidłowo. Mylimy ją z inteligencją, błyskotliwością umysłu albo z rozległą wiedzą, erudycją, albo ze sprytem, pomysłowością. Biblia mówi inaczej: mądry jest człowiek, który potrafi tak pokierować swoim życiem, że poprowadzi go ono ku niebu. Mądry jest zatem ten, kto potrafi w świecie zobaczyć i usłyszeć Boga i wypełnić Jego wolę. A ponieważ ostatecznym objawieniem Boga jest Jezus Chrystus, Syn Boży, mądry jest ten, kto potrafi Go przyjąć i uznać za swego pana i mistrza.
I uwaga trzecia, ostatnia uwaga: Tak jak mówi Jezus w dzisiejszej Ewangelii, może mówić tylko albo Bóg, albo pomyleniec – trzeciej możliwości nie ma. Ci, którzy uważają, że Jezus to zwyczajny człowiek, tyle że szczególnie religijnie utalentowany, wzniosły nauczyciel moralności, wybitna postać religijna porównywalna z Zaratustrą, Lao-tsy, Buddą albo Mahometem, chyba nie czytali dzisiejszej Ewangelii. Zwykły, rozsądny, zrównoważony człowiek nie mógłby tak mówić, nie wolno by mu było stawiać nikomu takich wymagań. A więc mamy tu do czynienia albo z jakimś wariatem – tak sądzą Żydzi do dziś – albo z Bogiem. My zaś wierzymy właśnie w to, że Jezus jest Synem Bożym, który za nas umarł na krzyżu i wezwał nas do wspólnoty Jego uczniów – do Kościoła. Na podstawie tego Jego zaproszenia i łaski jesteśmy dziś tutaj.
Pracownik redakcji kwartalnika „Homo Dei” i wydawnictwa Homo Dei – Kraków o. Janusz Serafin CSsR