Czy byłeś tam, na Wzgórzu Trupiej Czaszki, gdy krzyżowali Pana? Czy słyszałeś głuchy odgłos młotka uderzającego z zaciętą wściekłością w gwoździe? Czy w twoje uszy wdarł się krzyk bólu ciała rozdzieranego żelazem? Czy widziałeś Człowieka, w którego gasnącym spojrzeniu nadludzki ból walczył o pierwszeństwo z przerażającą samotnością? Czy byłeś tam?
Tak, byłeś. I ja tam byłem. Byliśmy tam wszyscy. Nie zabrakło nikogo z nas w tłumie stojącym wokół krzyża, tłumie ogromnym, niezmierzonym, rozciągającym się po krańce ziemi i krańce czasu. Cała ludzkość, z całą swoją historią – ci wszyscy, którzy żyli przed nami, i ci, którzy przyjdą po nas – stanęła w tym dniu u stóp samotnego wzgórza w oczekiwaniu momentu, który miał stać się przełomem czasów, zwrotem dziejów, początkiem nowego.
Świat jak zwykle nie rozpoznał czasu swojej prawdziwej wielkości. Rzymska cywilizacja tonęła w przyjemnościach, ucztach, rozpuście, goniąc za pustą wielkością dumnych bożków wojny i fałszywymi prawdami swoich filozofów. W północnych puszczach barbarzyńcy walczyli ze sobą, tworząc nowe ludy, które za kilkaset lat miały ponieść dziedzictwo Europy. W tak zwanym rzymskim świecie nikt nawet nie miał pojęcia o innych kontynentach, gdzie też żyli ludzie, ludzie szukający jakiejś prawdy, zmęczeni swoją własną słabością. Któż wtedy przejmowałby się tym, że oto na skraju imperium, w zapomnianej przez wszystkich Palestynie, dusił się na drzewie hańby samotny Człowiek, Ktoś bez większego znaczenia?
Wszyscy stanęliśmy pod krzyżem. I nie trzeba wielkiej mądrości, by zrozumieć, jaka była nasza rola w tym dramacie, którego sceną było nie tylko to samotne wzgórze, ale cały świat ze swoją historią. My jesteśmy winni tej śmierci. Nie, to nie jest płaski sentymentalizm, czy też jakaś podejrzana mistyka. Jest to okrutna rzeczywistość, tak bardzo konkretna i dosadna, jak twarde dłonie rzymskich żołnierzy, rozciągające ciało skazańca na drzewie krzyża, jak żelazo włóczni przeszywające martwe serce, jak pustka czekania nie wiadomo na co.
Ten dramat wraca krwawą faktycznością za każdym razem, gdy człowiek – czyli ty, ja... – stwierdza, że Bóg nie ma racji, że świat wygląda inaczej, niż Bóg zaplanował, że Jego prawa są niedzisiejsze, a żądania niemożliwe do spełnienia. Wracamy na Wzgórze Trupiej Czaszki, by dokonać bezlitosnego mordu zawsze, gdy nasza prawda staje się ważniejsza niż prawda Tego, który śmiał twierdzić, że jest Prawdą. Gdy nasza droga odbiega od drogi Tego, który mówił, że jest Drogą. Gdy w naszym życiu nie ma miejsca dla Tego, który nazwał siebie Życiem.
To jednak nie jest cała prawda o tym, co wydarzyło się na Golgocie w owym dniu.
Prawdą ostateczną i najgłębszą jest to, że oto spełniły się oczekiwania na Boży cud. Że na krzyżu przegrała śmierć, zło, ludzka słabość. Że prawdziwy Baranek został zabity po to, by Jego Krew raz na zawsze ocaliła od zagłady wszystkich ludzi. Ta Krew spłynęła na czaszkę Adama, wymazując znak jego winy, w której swój udział mamy my wszyscy. Ta Krew spłynęła na wszystkie krańce ziemi i czasu, by – niczym z wód potopu – powstało z niej nowe życie, życie czyste i radosne, życie niemające końca.
Bóg tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne (J 3, 16). Stoję u stóp wzgórza, patrzę na moje własne dzieło, dzieło nienawiści, dzieło śmierci, i wiem, że będę żył, że nic już nie jest w stanie odłączyć mnie od tej Miłości, którą ja sam przybiłem do drzewa, że nawet w śmierci odnajdę Tego, który mnie umiłował, a sama śmierć nie będzie już więcej końcem, ale prawdziwą Paschą, przejściem, spotkaniem ze wszystkimi, których kochałem.
Nikt, żaden mocarz świata, nie może pozbawić mnie miłości Króla Królów. Nic, nawet mój własny grzech, nie zasłoni mnie przed oczyma Ojca, bo krew Baranka spływająca z krzyża wzywa miłosierdzia głośniej, niż moja niesprawiedliwość woła o pomstę. Nawet moja słabość, choćbym jej uległ, nie zatryumfuje nade mną, bo walczę już nie ja, ale walczy we mnie Ten, który wyciągnął ramiona, by wszystko, co istnieje, przygarnąć do rany Serca. Choć upadnę, powstanę, bo mogę oprzeć się na drzewie krzyża.
Każdy mój ból ma swoje miejsce w bólu tego konającego Serca. Każda samotność, której nie może podzielić ze mną nikt z ludzi, znalazła wiernego towarzysza w samotności Ukrzyżowanego. Bo z suchego pnia krzyża śmierci kiełkuje życie. Przez ciężkie chmury wiszące nad Golgotą już przedziera się Światło. Słowem ostatnim jest Miłość, która nie zna końca.
Przyjdźcie więc wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście (por. Mt 11, 28). Przyjdźcie wy, uginający się pod brzemieniem grzechów i słabości. Przyjdźcie wy, których serce zranione jest rozpaczą; wy, którym mgła smutku przesłoniła oczy, którzy przegrywacie z myślą o śmierci. Stańcie u stóp Golgoty. Utkwijcie w krzyżu spojrzenie nadziei. Przyjdźcie. I żyjcie. Amen.
Drukuj...
Misjonarz Prowincji Warszawskiej Redemptorystów – Tuchów
o. Jacek Dembek CSsR
Czy byłeś tam, na Wzgórzu Trupiej Czaszki, gdy krzyżowali Pana? Czy słyszałeś głuchy odgłos młotka uderzającego z zaciętą wściekłością w gwoździe? Czy w twoje uszy wdarł się krzyk bólu ciała rozdzieranego żelazem? Czy widziałeś Człowieka, w którego gasnącym spojrzeniu nadludzki ból walczył o pierwszeństwo z przerażającą samotnością? Czy byłeś tam?
Tak, byłeś. I ja tam byłem. Byliśmy tam wszyscy. Nie zabrakło nikogo z nas w tłumie stojącym wokół krzyża, tłumie ogromnym, niezmierzonym, rozciągającym się po krańce ziemi i krańce czasu. Cała ludzkość, z całą swoją historią – ci wszyscy, którzy żyli przed nami, i ci, którzy przyjdą po nas – stanęła w tym dniu u stóp samotnego wzgórza w oczekiwaniu momentu, który miał stać się przełomem czasów, zwrotem dziejów, początkiem nowego.
Świat jak zwykle nie rozpoznał czasu swojej prawdziwej wielkości. Rzymska cywilizacja tonęła w przyjemnościach, ucztach, rozpuście, goniąc za pustą wielkością dumnych bożków wojny i fałszywymi prawdami swoich filozofów. W północnych puszczach barbarzyńcy walczyli ze sobą, tworząc nowe ludy, które za kilkaset lat miały ponieść dziedzictwo Europy. W tak zwanym rzymskim świecie nikt nawet nie miał pojęcia o innych kontynentach, gdzie też żyli ludzie, ludzie szukający jakiejś prawdy, zmęczeni swoją własną słabością. Któż wtedy przejmowałby się tym, że oto na skraju imperium, w zapomnianej przez wszystkich Palestynie, dusił się na drzewie hańby samotny Człowiek, Ktoś bez większego znaczenia?
Wszyscy stanęliśmy pod krzyżem. I nie trzeba wielkiej mądrości, by zrozumieć, jaka była nasza rola w tym dramacie, którego sceną było nie tylko to samotne wzgórze, ale cały świat ze swoją historią. My jesteśmy winni tej śmierci. Nie, to nie jest płaski sentymentalizm, czy też jakaś podejrzana mistyka. Jest to okrutna rzeczywistość, tak bardzo konkretna i dosadna, jak twarde dłonie rzymskich żołnierzy, rozciągające ciało skazańca na drzewie krzyża, jak żelazo włóczni przeszywające martwe serce, jak pustka czekania nie wiadomo na co.
Ten dramat wraca krwawą faktycznością za każdym razem, gdy człowiek – czyli ty, ja... – stwierdza, że Bóg nie ma racji, że świat wygląda inaczej, niż Bóg zaplanował, że Jego prawa są niedzisiejsze, a żądania niemożliwe do spełnienia. Wracamy na Wzgórze Trupiej Czaszki, by dokonać bezlitosnego mordu zawsze, gdy nasza prawda staje się ważniejsza niż prawda Tego, który śmiał twierdzić, że jest Prawdą. Gdy nasza droga odbiega od drogi Tego, który mówił, że jest Drogą. Gdy w naszym życiu nie ma miejsca dla Tego, który nazwał siebie Życiem.
To jednak nie jest cała prawda o tym, co wydarzyło się na Golgocie w owym dniu.
Prawdą ostateczną i najgłębszą jest to, że oto spełniły się oczekiwania na Boży cud. Że na krzyżu przegrała śmierć, zło, ludzka słabość. Że prawdziwy Baranek został zabity po to, by Jego Krew raz na zawsze ocaliła od zagłady wszystkich ludzi. Ta Krew spłynęła na czaszkę Adama, wymazując znak jego winy, w której swój udział mamy my wszyscy. Ta Krew spłynęła na wszystkie krańce ziemi i czasu, by – niczym z wód potopu – powstało z niej nowe życie, życie czyste i radosne, życie niemające końca.
Bóg tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne (J 3, 16). Stoję u stóp wzgórza, patrzę na moje własne dzieło, dzieło nienawiści, dzieło śmierci, i wiem, że będę żył, że nic już nie jest w stanie odłączyć mnie od tej Miłości, którą ja sam przybiłem do drzewa, że nawet w śmierci odnajdę Tego, który mnie umiłował, a sama śmierć nie będzie już więcej końcem, ale prawdziwą Paschą, przejściem, spotkaniem ze wszystkimi, których kochałem.
Nikt, żaden mocarz świata, nie może pozbawić mnie miłości Króla Królów. Nic, nawet mój własny grzech, nie zasłoni mnie przed oczyma Ojca, bo krew Baranka spływająca z krzyża wzywa miłosierdzia głośniej, niż moja niesprawiedliwość woła o pomstę. Nawet moja słabość, choćbym jej uległ, nie zatryumfuje nade mną, bo walczę już nie ja, ale walczy we mnie Ten, który wyciągnął ramiona, by wszystko, co istnieje, przygarnąć do rany Serca. Choć upadnę, powstanę, bo mogę oprzeć się na drzewie krzyża.
Każdy mój ból ma swoje miejsce w bólu tego konającego Serca. Każda samotność, której nie może podzielić ze mną nikt z ludzi, znalazła wiernego towarzysza w samotności Ukrzyżowanego. Bo z suchego pnia krzyża śmierci kiełkuje życie. Przez ciężkie chmury wiszące nad Golgotą już przedziera się Światło. Słowem ostatnim jest Miłość, która nie zna końca.
Przyjdźcie więc wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście (por. Mt 11, 28). Przyjdźcie wy, uginający się pod brzemieniem grzechów i słabości. Przyjdźcie wy, których serce zranione jest rozpaczą; wy, którym mgła smutku przesłoniła oczy, którzy przegrywacie z myślą o śmierci. Stańcie u stóp Golgoty. Utkwijcie w krzyżu spojrzenie nadziei. Przyjdźcie. I żyjcie. Amen.
Misjonarz Prowincji Warszawskiej Redemptorystów – Tuchów
o. Jacek Dembek CSsR