„Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego?” – pyta Jezus swoich uczniów pod Cezareą Filipową. Zadaje pytanie, powiedzielibyśmy, raczej kontrolne. Natychmiast pada kilka odpowiedzi. „Jan Chrzciciel”, „Eliasz”, a może „któryś z dawnych proroków zmartwychwstał”. Ludzie lubią powtarzać pogłoski, ubarwiać je, podkolorowywać zasłyszanymi opiniami. Dziś zapewne pojawiłyby się opinie, wykresy i tabelki dzielące respondentów na zwolenników i przeciwników Boskiego posłannictwa Jezusa. Nic prostszego. Anonimowość badań dopełniłaby reszty. Ale Jezus komplikuje problem: „A wy za kogo mnie uważacie”? Zamilkli uczniowie. Jedynie Piotr stanął na wysokości zadania. Ale tylko przez chwilę – okazało się bowiem zaraz, że i on niczego nie rozumie (por. Mt 8, 32-33).
Chrystus natychmiast dokonuje korekty wyobrażenia uczniów o Nim. „Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć: będzie odrzucony przez starszyznę, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; będzie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie”. O takim Mesjaszu myśleli apostołowie? Wątpię. Chcieli iść raczej za kimś, kto wykaże się władzą, siłą. Słabi nie są atrakcyjni.
Dopowiedzenie Jezusa nie pozostawia cienia wątpliwości: „Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje!”. Rozumując po ludzku: to bez sensu. Tak też zapewne myśleli uczniowie – wydarzenia jerozolimskie szybko zweryfikowały ich przekonania, pokazały słabość wiary. Trzeba było Pięćdziesiątnicy, aby zrozumieli więcej. Po latach św. Paweł mógł napisać: „Nikt bez pomocy Ducha nie może powiedzieć: Panem jest Jezus” (1 Kor 12, 3). Bez Jego mocy także w życiu każdego z nas wiara nie będzie w stanie przekroczyć granicy opinii, zbioru poglądów – stanie się jedynie religijnością, która może w jakimś, mniejszym bądź większym stopniu prowadzić do żywego Boga, zanurzyć w tradycji, obyczaju, ale nie pozwoli Go spotkać, dotknąć.