Franciszek Kucharczak
Jezus powiedział św. Faustynie: „Nie odkładaj sakramentu spowiedzi, bo to Mi się nie podoba”. Każdemu to mówi.
Dziesięciu księży spowiada od wieczora do późnej nocy. Ludzie, czasem po raz pierwszy od wielu lat, wylewają przed Bogiem swoje dusze. Siedząc twarzą w twarz ze spowiednikiem, mówią rzeczy, których nikomu, nawet sobie, powiedzieć nie chcieli. Płaczą. Wreszcie słyszą: „Bóg, Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju przez posługę Kościoła. I ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. I odchodzą przemienieni. I mówią: „Nie wiedziałem, że Kościół taki jest. Nie wiedziałam, że taka może być spowiedź”.
To nie żaden lukrowany obrazek, nie wynik pobożnego chciejstwa – to prawdziwa scena sprzed paru tygodni, z weekendu kursu Alpha dla kilkuset ludzi na Górze św. Anny. Za każdym razem jest podobnie.
I co powiemy – że sakrament pokuty zanika, bo ludzie nie chcą się spowiadać?
Chcą się spowiadać, ale wtedy, gdy uświadomią sobie Bożą miłość i otworzą się na Ducha Świętego, o którym Jezus mówi, że „przekona świat o grzechu, o sprawiedliwości i o sądzie” (J 16,8). Przekonanie o własnym grzechu, żal z powodu tego, że się zgrzeszyło, i pragnienie uzyskania przebaczenia to dzieło Ducha Świętego. Jeśli dziś ludzie nie chcą się spowiadać, to przede wszystkim w jakości przekazu Dobrej Nowiny należy szukać odpowiedzi na pytanie o przyczynę.
Jednak upadają
Faktem jest, że spowiedź sakramentalna w krajach cywilizacji zachodniej zanika. Mówi się, że to niedopuszczalne, żeby ktoś grzebał komuś w sumieniu. Że nie można oczekiwać ujawniania przed innym człowiekiem intymnych, zawstydzających rzeczy. Że to trauma, szczególnie dla dzieci. Podobno cierpi na tym osobista godność człowieka. Wiele też osób, które podają się za katolików, po prostu uważa, że nie grzeszy – co często wynika z odmowy uznania za grzech tego, co Kościół grzechem nazywa. Niektórzy oponenci sięgają do starożytności chrześcijańskiej, twierdząc, że wtedy nie było spowiedzi.
Nieprawda. Spowiedź była – choć tak się nie nazywała. „Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane” – powiedział Jezus do apostołów (J 20,22-23). Ale nie powiedział, jak konkretnie ma to wyglądać. Żadnych bliższych instrukcji. Dał za to obietnicę: „Pocieszyciel, Duch Święty, którego Ojciec pośle w moim imieniu, On was wszystkiego nauczy i przypomni wam wszystko, co Ja wam powiedziałem” (J 14,26).
Dzięki Duchowi Świętemu Kościół coraz jaśniej rozumie zamysł Boży, a to, co odkrył, dostosowuje do nowych warunków – w tym do nowej wrażliwości kolejnych pokoleń.
Świadomość znaczenia chrztu, po którym człowiek staje się nowym stworzeniem, była u pierwszych chrześcijan ogromna. Na ogół panowało wśród nich przekonanie, że kto przyjął chrzest, ten już nie popełnia ciężkich grzechów, a za takie uważano zasadniczo morderstwo, cudzołóstwo, bałwochwalstwo i apostazję.
Niestety, rzeczywistość pokazała, że jest inaczej. Szczególnie jaskrawo wyszło to w czasie prześladowań, gdy wielu chrześcijan załamało się i w obliczu śmierci wyrzekło się Chrystusa. Kiedy później owi lapsi (upadli) chcieli wrócić do Kościoła, powstała wątpliwość, czy jest to w ogóle możliwe. Ostatecznie w III wieku Kościół zdecydował, że jest możliwe jednorazowe przebaczenie ciężkich grzechów popełnionych po chrzcie. Człowiek, który się o to ubiegał, musiał jednak dowieść prawdziwej skruchy przez odbycie publicznej pokuty, nałożonej przez biskupa. W zależności od ciężaru winy pasterz ustalał czas trwania pokuty. Polegała ona głównie na długotrwałym, zwykle wieloletnim zakazie uczestnictwa w Eucharystii i przyjmowania Ciała Pańskiego. Wszyscy wiedzieli, kto zgrzeszył i jak zgrzeszył, bo człowiek ubiegający się o rozgrzeszenie musiał stać przed wejściem do kościoła, nieraz w specjalnym stroju pokutnym, i prosić wchodzących o modlitwę za siebie. Sam nie mógł wejść do środka. Później, na przykład po pięciu latach, pozwalano mu wejść, ale tylko na liturgię słowa. Po kolejnych latach otrzymywał prawo bycia na Eucharystii, ale w określonym miejscu i w nakazanej postawie – na przykład klęcząc bądź leżąc krzyżem. Dopiero po zakończeniu pokuty powracający na łono Kościoła przyjmował Komunię Świętą i znów mógł uczestniczyć w Eucharystii.
Stopniowo przyjęto możliwość odbycia kolejnej, nie tylko jednorazowej, pokuty za grzechy. Przyjęła się praktyka wyznania grzechów publicznych przed biskupem, który nakładał pokutę. Kiedy grzechy nie były publiczne, sprawca mógł wyznać je przed wyznaczonym przez biskupa kapłanem i przyjąć pokutę.
Nowa forma
Spowiedź w formie, którą znamy dzisiaj, zaczęła kształtować się w VI wieku dzięki mnichom iroszkockim, którzy przynieśli na kontynent zwyczaje pokutne, stosowane w swoich klasztorach w Irlandii. Polegały one na indywidualnych rozmowach mnichów z przełożonymi na temat popełnianych uchybień i sposobów zadośćuczynienia za nie. Praktyka ta upowszechniła się w Europie, otwierając drogę do spowiedzi usznej. W wersji pierwotnej penitent otrzymywał rozgrzeszenie dopiero po wypełnieniu pokuty. Początkowo dotyczyło to tylko mnichów. Z czasem zaczęto stosować tę formę także wobec ludzi świeckich, dla których spowiednikami stali się kapłani. Ci dobierali pokutę odpowiednią dla konkretnego penitenta, ten zaś odprawiał ją „prywatnie”, o czym nikt postronny nie musiał wiedzieć. W miarę rozwoju tej formy pokuty praktyka pokuty publicznej zaczęła zanikać. Sprzed kościołów zniknęli pokutnicy. Nowa formuła zakładała powtarzalność, a przy tym, dzięki możliwości skorzystania z rad kapłana, dawała możliwość owocniejszej pracy nad sobą.
Początki nie były łatwe. W VI wieku część środowisk kościelnych stawiała opór wobec nowej koncepcji pokuty. Szczególną trudnością było dla niektórych zaakceptowanie „powtarzalnej pokuty”. W XII wieku zaczęto używać sformułowania „spowiedź”, po łacinie confessio – wyznanie (stąd też słowo „konfesjonał”). Nie było już odprawianych latami pokut, a większego znaczenia nabrał akt wyznania grzechów. Wymagające pokory szczere wypowiedzenie swoich win oznaczało, że grzesznik rzeczywiście jest skruszony, a to założenie pozwoliło na udzielenie mu rozgrzeszenia od razu, a nie dopiero po odprawieniu pokuty.
Ważnym wydarzeniem w kształtowaniu się formy sakramentu była decyzja Soboru Laterańskiego IV z 1215 r., która nałożyła na wiernych obowiązek wyspowiadania się przynajmniej raz w roku i przyjęcia na Wielkanoc Komunii Świętej. Niewypełnienie tego obowiązku skutkowało utratą prawa wstępu do kościoła, a także zakazem pogrzebu kościelnego w przypadku trwania w zatwardziałości aż do śmierci. Sobór Trydencki (1543–1563) nakazał spowiadać się z grzechów ciężkich przed przystąpieniem do Komunii św. Sobór Watykański II (1962–1965) zaakcentował motyw „pojednania”. W konsekwencji spowiedź zaczęto nazywać „sakramentem pojednania” i podkreślono w nim znaczenie żalu za grzechy. Przypomniano, że Bóg, odpuszczając grzechy, odnawia relację z grzesznikiem.
Tajemnica bez wyjątków
Kościół nigdy nie zrezygnował z nazywania zła złem i nie zwolnił swoich członków z obowiązku wyznania własnych grzechów. Nie mógł. Sam Jezus przecież dał apostołom i ich następcom władzę odpuszczania i zatrzymywania grzechów. Jak kapłan ma ocenić, czy dany grzech należy odpuścić czy zatrzymać, jeśli tego grzechu nie pozna?
Dziś otrzymanie rozgrzeszenia nie wymaga tak wielu wysiłków jak kiedyś. Nie musimy stać latami na zewnątrz świątyń, nie musimy nawet publicznie wyznawać żadnych grzechów. Wystarczy ze skruchą wypowiedzieć je wobec Chrystusa, którego w konfesjonale reprezentuje kapłan. To dla nas oczywiste, że grzechy, które wyznajemy w spowiedzi, zna tylko Bóg, a także ksiądz, przed którym się spowiadamy, i nikt trzeci tych grzechów nie pozna. Ten sekret uważamy za nasze święte prawo – i istotnie Kościół nam je daje. Kapłan przyjmujący spowiedź sakramentalną nie może ujawniać tożsamości penitenta i jego grzechów, i nie ma tu żadnych wyjątków. Jak mówi Katechizm Kościoła Katolickiego, kapłanowi nie wolno także „wykorzystywać wiadomości o życiu penitentów, jakie uzyskał w czasie spowiedzi. Tajemnica ta, która nie dopuszcza żadnych wyjątków, nazywa się »pieczęcią sakramentalną«, ponieważ to, co penitent wyznał kapłanowi, zostaje »zapieczętowane« przez sakrament”. Niczego nie zmienia w tej kwestii także prawo państwowe, choć są już kraje, które obowiązek zdrady tajemnicy spowiedzi na kapłanów nakładają.
Tak więc sakrament pojednania jest dla człowieka przestrzenią wyjątkowego bezpieczeństwa. Kościół zrobił naprawdę wiele, żeby ochronić godność przystępującego do spowiedzi i skłonić go do przyjęcia czekającego uwolnienia.
Odwieczny Nieprzyjaciel człowieka bardzo się temu sprzeciwia. Mnożąc niepokoje i wyobrażenia na temat przebiegu spowiedzi, odwodzi nas od decyzji zrzucenia z ramion noszonego niepotrzebnie ciężaru. Wykorzystuje osobiste urazy i zranienia doznane kiedyś ze strony duchownych, przekonując, że teraz też tak będzie. Roztacza wizję ciężkiego życia bez przyjemności, które podobno zapewnia grzech. Wskazuje na grzechy ludzi Kościoła, sugerując, że ten konkretny spowiednik też za to odpowiada: „Komuś takiemu chcesz zdradzić swoje tajemnice?”. Atakuje pychą: „Kiedy przedstawisz swoje grzechy, ksiądz otrzyma fałszywy twój wizerunek, a ty przecież jesteś zupełnie inny”.
Arsenał pokus przeciw spowiedzi jest niewyczerpany. Dyskusja z nimi to pewna porażka. Trzeba po prostu pójść pod prąd wszystkiemu i stojąc w prawdzie o sobie, wyznać tę prawdę. I wzejdzie słońce. •