Polska jest liderem spadku religijności w młodym pokoleniu. Czy to katastrofa?
W rozmowach prowadzonych przez katolików często pada zdanie: „W kościele nie ma dzieci i młodzieży”. Ta obserwacja odpowiada wynikom badań nad religijnością ludzi w kategoriach wiekowych przed 40. rokiem życia i po nim. Opublikowała je w czerwcu 2018 roku amerykańska firma badawcza Pew Research Center. Prace trwały 8 lat i objęły aż 108 państw. Sondaż pokazał, że wśród wszystkich przebadanych państw Polska jest globalnym liderem spadku religijności w młodszym pokoleniu. Uczestnictwo we Mszy niedzielnej deklarowało 55 proc. Polaków powyżej 40. roku życia i jedynie 26 proc. poniżej. Podobnie z codzienną modlitwą i w ogóle znaczeniem wiary w życiu.
Ksiądz dr Wojciech Sadłoń, dyrektor Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, podkreśla, że na ten proces zwracają uwagę również polscy socjologowie religii. – Obserwujemy coraz wyraźniej zmianę, wręcz załamanie religijności w najmłodszym pokoleniu, którego postawy dopiero się krystalizują. Warto jednak pamiętać, że słabnięcie religijności młodzieży i dystansowanie się względem takiego katolicyzmu, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, nie oznacza wcale popadania przez nich w postawy materializmu czy nihilizmu. Nasza najmłodsza młodzież współtworzy raczej kulturę postmaterialną, zdecydowanie bardziej skupioną na własnych emocjach, potrzebach, samorealizacji i samospełnieniu. Nie odnajduje się we wspólnocie mechanicznie narzuconych norm i zasad, bo ceni przede wszystkim autentyczność i niezależność – mówi duchowny.
Co się więc dzieje? Co, jako wyznawcy Chrystusa, robimy nie tak?
Traktować ich poważnie
W czasie zeszłorocznych wakacji grupa młodych ludzi wsiadła do dwóch samochodów i ruszyła w Polskę. Mieli poczucie, że powinni modlić się za miasta i znajdujące się na ich terenie parafie. Nie wiedzieli, gdzie będą spać, co będą jeść, ale zawierzyli to Bogu. Zatrzymywali się na rynkach bądź w innych miejscach publicznych i modlili się liturgią godzin, Różańcem czy koronką za całe miasto. A Bóg troszczył się o nich, dbając o szczegóły, nawet o kawę, gdy się o nią modlili. Gdy nie było warunków do nocowania pod namiotem, ktoś oferował nocleg i jedzenie. Często byli to księża z okolicznych parafii. Podczas wieczornych rozmów przy stole młodzi zauważyli, że duchowni rozmawiają z nimi bardzo szczerze i uważnie słuchają.
– To były głębokie rozmowy. Jeden proboszcz powiedział nam, że jego zdaniem kościoły są pełne ludzi niewierzących i trzeba teraz ewangelizować wewnątrz Kościoła, wśród tych, którzy chodzą do kościoła, ale nie wiedzą, po co tam są – mówi uczestnik przedsięwzięcia Filip Slezarczyk, student filologii angielskiej. – Ważne dla nas było to, że jesteśmy traktowani serio. Jeden z księży zwrócił nam uwagę, że jesteśmy wspólnotą modlitwy za Kościół – wspomina. Z tego zrodziła się decyzja stworzenia takiej właśnie grupy. Od października minionego roku jeżdżą do parafii, do których są zapraszani. Na własnych spotkaniach modlą się, rozważają słowo Boże, ale też i katechizm, żeby pogłębić znajomość Kościoła.
– Zauważyłem, że młodzi są tam, gdzie jest życie, gdzie są księża i świeccy gotowi się zaangażować. Młodzi mają bardzo dużo zapału, ale jeśli dziesiąty raz słyszą, że się nie da czegoś zrobić, że zawsze tak było i nie można niczego zmieniać, to się zniechęcają. Wielu odchodzi od Kościoła, bo nie znajdują w nim przestrzeni dialogu. Nie są wysłuchani. Nie mogą porozmawiać bez bycia ocenianym – zaznacza Filip. Zauważa, że jesteśmy w Kościele bardzo szybcy w wytykaniu błędów. – Oczywiście trzeba mówić o błędach, ale często pomija się przy tym dobro tych osób. Ci ludzie odchodzą, bo uważają, że Kościół instytucjonalny ich nie rozumie. Słyszą na Mszach, że trzeba żyć miłością, że trzeba wybaczać, nawzajem sobie pomagać, ale nie dostają tej pomocy. Gdy rozmawiam z osobami, które opuściły Kościół i deklarują się jako ateiści albo szukający Boga w innych wyznaniach, to najczęściej mówią o ospałości wiary, o braku życia i braku wysłuchania. Sam to nieraz słyszałem: „Pogadamy kiedy indziej, teraz nie ma na to czasu”. Ale to „kiedy indziej” nigdy nie nadchodziło. Myślę, że to bierze się trochę z lenistwa, z tego, że ma się już swój spokojny rytm życia kościelnego i gdy ktoś pojawia się z jakimś pomysłem, dla bezpieczeństwa odrzuca się go. Bo mógłby sprawić organizacyjne kłopoty – ocenia. Dodaje jednak, że wielu młodych w Kościele pozostaje dzięki temu, że nie wszędzie tak jest.
– Jestem przekonany, że gdybym nie trafił w swoim życiu do takich grup i miejsc w Kościele, w których widzę żywą wiarę, też bym już w tym Kościele nie był. Bo „tradycyjność” wiary, trochę przymus wiary, „bo tak wypada” – były dla mnie przygniatające. Trafiłem jednak na środowiska żywej wiary. Spotkałem duchownych, którzy nie mają takiego dystansu, do jakiego byłem przyzwyczajony przy różnych kościelnych instytucjach. Można z nimi potańczyć, pograć w planszówki, zjeść, pozmywać. Po prostu bliska relacja – zaświadcza Filip Slezarczyk.
Autentyzm!
Obserwacje te korespondują z wynikami badań. Co to znaczy dla Kościoła?
– Z punktu widzenia duszpasterskiego – to mocny zwrot w kierunku przeżywania wiary w codzienności, bardziej jako świadectwa niż realizacji wymagań, w którym zdecydowanie bardziej liczy się człowiek, a nie normy. W konsekwencji od wspólnot katolickich oczekuje się bardziej przejrzystości i wyrażania wiary ucieleśnionej w codzienności niż odświętnego i patetycznego manifestowania tradycji. Nie muszę chyba przekonywać, że taka wizja Kościoła zawarta jest w nauczaniu nie tylko Jana Pawła II i Benedykta XVI, ale również papieża Franciszka. Oczywiście z punktu widzenia katolicyzmu, do którego jesteśmy przyzwyczajeni od lat 80., gdy Kościół stał się niemal dobrem ogólnonarodowym i jakby z automatu stanowił drogę wychowania moralnego każdego Polaka, stanowi to wielkie wyzwanie. Bez wątpienia epidemia pogłębiła ten proces indywidualizacji oraz skupienia na bezpośrednim doświadczeniu, zamiast rozwijania narodowych strategii. Warto przypomnieć, że katolicyzm, do którego jesteśmy przyzwyczajeni i kojarzymy z pielgrzymkami Jana Pawła II, najpierw krystalizował się w oddolnym, często niezauważanym wysiłku formacyjnym Wielkiej Nowenny, setek sanktuariów, powojennych ruchów młodzieżowych – wskazuje ks. Wojciech Sadło, dyrektor ISKK.
Nie dajemy katolipy
– Jeśli młody człowiek czuje się anonimowy, nie czuje się ważny dla nikogo, wtedy się gubi – ocenia ks. Adrian Chojnicki, wikary z rybnickiej parafii św. Teresy w Chwałowicach i opiekun ewangelizacyjnej wspólnoty Jezusa Miłosiernego. W skład wspólnoty wchodzi tzw. WJM Young, grupa skupiająca pokaźne i wciąż rosnące grono nastolatków. Co ich przyciąga?
– Dla nas to są konkretne osoby: Dawid, Weronika, Sandra. Kiedy przychodzą, czują się oczekiwani i przyjęci. Szukamy też sposobów, żeby wychodzić poza ramy spotkań. Wyjeżdżamy np. w góry. Kiedyś razem z osobami ze wspólnoty wziąłem w Tatry moich uczniów i w ciągu dwóch dni poznałem ich lepiej niż w ciągu dwóch lat katechizowania. Pożartowaliśmy, poświrowaliśmy, pomodliliśmy się, razem zmokliśmy – a potem razem stajemy do Eucharystii. Widzę więc, że kluczem jest relacja, kontakt, zainteresowanie, to, że wiemy coś o tych młodych, znamy ich sytuację rodzinną, materialną. Gdy jest klimat, gdy stworzy się atmosferę radości, wzajemnej szczerości, wtedy młodzi przyciągają innych. Akurat wczoraj powiedziała świadectwo jedna z nich, licealistka: przez pięć lat nie chodziła do kościoła, ale przyszła na spotkanie, zobaczyła „Youngi” i pomyślała – spoko. Nie była bierzmowana. Zagaduje mnie, czy jest szansa, żeby mogła przyjąć ten sakrament. Oczywiście że jest. Właśnie ją przygotowuję, w czerwcu będzie bierzmowana. Przy okazji przygotowania wyszła spowiedź, której dawno nie było. Ta dziewczyna jest teraz częścią naszej rodziny. Ona też tak to czuje. Nie muszę jej pytać, czy będzie w czwartek na spotkaniu, bo ona chce na nim być – opowiada z pasją kapłan. Wskazuje, że aby młodzi spotkali Pana Jezusa, potrzebują tej „otoczki”: atmosfery, dobrze prowadzonych modlitw, twórczych, pełnych pomysłów grup otwartych na uczestników.
– My młodym nie podajemy katolipy. Podajemy im najlepszy pokarm, staramy się to zrobić w jak najlepszy sposób. Nie przychodzą do byle jakiej knajpy, tylko do restauracji, która ma mieć pięć gwiazdek. Dlatego są na początku przywitani, kombinujemy coś integracyjnego, dlatego wołamy Ducha Świętego. Jest konferencja, modlitwa… i potem mamy problem, bo oni nie chcą wychodzić z kościoła – śmieje się ksiądz Adrian. Podkreśla konieczność współdziałania z animatorami. – To musi być sieć. Wszystko nie może spoczywać na barkach księdza. Muszą być ludzie, w których kapłan ma wsparcie, a on nie może być alfą i omegą. Bogu dziękuję, że ci ludzie są – uśmiecha się.
Jego doświadczenia z katechizacji szkolnej też są pozytywne. – Jeśli katecheta w szkole ewangelizuje, to jest dobrze. Jeśli jednak chce uczyć tylko wykładni katechetycznej, myślę, że to jest za mało. Dla mnie cenny jest kontakt z uczniami, swoboda, radość – po prostu relacje. I wtedy to, co dzieje się na katechezie, staje się okazją, żeby zaprosić ich do czegoś więcej – zapewnia.
Nie obrażać się
Czy zatem w obecnym kryzysie nie należy widzieć przede wszystkim wołania młodzieży o autentyzm wiary?
– Każda instytucja wyłania się i trwa dzięki jakimś siłom i dynamizmom. Mogą one dotyczyć bardziej całości i utrzymywać całość jakby odgórnie lub kiełkować bardziej od dołu i przybierać postać dynamicznego ruchu. Wyzwaniem jest, aby z jednej strony umieć rozwijać katolicką wizję oraz historię naszego kraju, jednocześnie pozostając otwartym na nowe znaki czasu, których dostrzeżenie oraz włączenie do wspólnoty nie dokona się bez naszego osobistego zaangażowania – przekonuje ks. dr Wojciech Sadłoń. I podsumowuje: – Zanim zaczniemy frustrować się młodzieżą, obrażać się lub co gorsza obawiać się zmieniającego się świata, warto w każdej parafii zacząć słuchać siebie nawzajem i rozmawiać o wierze, naszych doświadczeniach, potrzebach i oczekiwaniach.•