Bogumił Łoziński
Bzdury, jakie wygadują wykładowcy w czasie zajęć gender studies pokazują, że nie jest to żadna nauka, tylko zbór ideologicznych opinii i poglądów, często na żenującym poziomie.
Nauka jest seksistowska, macierzyństwo straszne, a Jezus był rodzonym synem Józefa – taką „naukową” wiedzę otrzymują słuchacze zajęć Podyplomowych Gender Studies w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. Dziennikarka tygodnika „Do Rzeczy” Agnieszka Niewińska przez pół roku uczestniczyła w tych zajęciach. Udało się jej przeniknąć do genderowego środowiska. Brała udział nie tylko w wykładach, ale także w zajęciach warsztatowych i kulturalnych. Poznała metody działania i źródła finansowania wyznawców ideologii gender. Efektem jej pracy jest „Raport o gender w Polsce”. Wyjątkowość publikacji polega na tym, że pokazuje środowisko gender od wewnątrz, tak jak ono wygląda naprawdę, a nie tak, jak się prezentuje opinii publicznej. Warto poznać, czego uczą na gender studies.
Wytwarzanie podmiotu macierzyńskiego
Gender studies traktuje macierzyństwo jako coś, co przeszkadza w samorealizacji kobiet. Na zajęciach ostro krytykowana jest postawa matki Polki, czyli kobiety, która całkowicie poświęca się dzieciom i rodzinie. Dr Agnieszka Mrozik, prowadząca zajęcia pt. „Oblicza polskiego backlashu (kontrreakcji na zdobycze kobiet)” z niepokojem mówi o zjawisku promowania dzietności. „Ciekawe rzeczy dzieją się obecnie, jeśli chodzi o wytwarzanie podmiotu macierzyńskiego i jego dyscyplinowanie”. Po czym krytykuje znane kobiety opowiadające z dumą o swym macierzyństwie: – Naprawdę dzieją się rzeczy ciekawe, jeśli chodzi o macierzyństwo, ciekawo-straszne dla mnie! Jeśli czytam o kobiecie, która zdobywała medale, a teraz mówi, że macierzyństwo to jej największe osiągnięcie w życiu, która w ogóle definiuje je w kategorii osiągnięcia, myślę o tym, jaki przekaz jest wtedy wysyłany do mas: czegokolwiek byś nie zrobiła, czegokolwiek byś nie osiągnęła w życiu, twoją podstawową funkcją jako kobiety jest bycie matką, to jest kropka nad i, wisienka na torcie.
Możesz być medalistką, noblistką, kimkolwiek, ale jeżeli nie będziesz matką, to tak jak w przypadku Magdaleny Cieleckiej pozostaje ci wsłuchiwać się w zegar – czy tyka, czy nie tyka. Dla mnie to jest straszne” – dowodzi dr Mrozik. Ten fragment obnaża wiele elementów typowych dla gender studies. W warstwie merytorycznej macierzyństwo – w ogóle mówienie o nim – „jest straszne”. Fakt, że dla kobiet jest ono największym osiągnięciem w życiu, jest sprzeczne z genderową wizją niewiasty „wyzwolonej ze swej natury”. Sformułowanie o „przekazie wysyłanym do mas” wskazuje na marksistowskie źródła gender. W systemach demokratycznych mówi się o obywatelach czy społeczeństwie, a nie o masach. Warto zatrzymać się na warstwie językowej.
Jedną z charakterystycznych cech ideologii jest tworzenie własnego języka, nadawanie pojęciom nowego znaczenia, czy tworzenie określeń wartościujących. Sformułowanie dr Mrozik „wytwarzanie podmiotu macierzyńskiego” to klasyka genderowskiej nowomowy. Jest ono nieprecyzyjne, nie wiadomo do końca co oznacza – czy promowanie dzietności, czy rodzenie dzieci, czy też zmuszanie kobiet do macierzyństwa, do tego w kontekście wypowiedzi ma znaczenie negatywne. W środowisku gender nazwy zawodów czy stopni naukowych muszą być używane z żeńskimi końcówkami. Mamy więc doktorę, profesorkę, ministrę czy marszałkinię. Feministki nie obejmują czegoś patronatem, lecz „matronatem”. Zwrot „nie daj Bóg”, przemieniły na „nie daj Bogini”, bo przecież twierdzenie, że Bóg jest mężczyzną to według nich wyraz patriarchatu.
Maryja ma przechlapane
Istotnym wątkiem gender studies jest religia katolicka. Pojawia się w wielu wykładach, choć wcale nie jest ich zasadniczym tematem. To właśnie w niej widzą genderystki źródło swoich nieszczęść, bowiem w ich opinii katolicyzm uosabia system patriarchalny – główną
FILIP KLIMASZEWSKI /AGENCJA GAZETA Dr Agnieszka Mrozik: „Czytam o kobiecie, która zdobywała medale, a teraz mówi, że macierzyństwo to jej największe osiągnięcie w życiu. Dla mnie to jest straszne”
przyczynę nierówności płci. Znana feministka prof. Monika Płatek prowadzi zajęcia z prawa. Twierdzi, że prawo ma płeć, oczywiście męską, bo np. mówi o obywatelach, a nie o obywatelkach (w sensie prawnym słowo obywatele obejmuje obie płcie), a przez to utwierdza istniejące stereotypy. Pani profesor zaczęła swój wykład od problemu definicji rodziny w prawie, a za chwilę przeszła na płaszczyznę religijną i nauczała swoich słuchaczy o katolickiej koncepcji rodziny. „Wzór rodziny – Matka Boska, Józef i Chrystus. Czyli dziewica z dzieckiem, która ma przy sobie jakiegoś starego chłopa, który w ostateczności, przymuszony przez starszyznę, zgodził się z nią być. Tak to wyglądało z praktycznego punktu widzenia. Oczywiście można powiedzieć, że ona w ogóle ma przechlapane, bo w tym środowisku, w tym wieku być w ciąży…
Choć wiek może nie był przeszkodą, ale ciąża bez męża? To jest jedna wizja. Druga jest taka, że mamy do czynienia z parą, która została oficjalnie sobie przyrzeczona, natomiast mogła wchodzić w relacje seksualne tylko w bardzo określonym czasie. Jeżeli zwoje z Qumran rzeczywiście odpowiadają relacji, w której znajdowali się Maria i Józef, to oni zrobili „to” za wcześnie. Nie powinni byli. I teraz nie wiemy, czy poniosły ich emocje, czy zrobili to za wcześnie, bo uznali, że mogą. Mamy co do tego bardzo różne relacje, ale jeśli to ma być wzorzec rodziny, to jest on szalenie współczesny. Ciekawy jest też fakt, że Józef uchodzi za tego, który jest z rodu Dawida. Nie Maria, a właśnie Józef. Z rodu Dawida jest też Chrystus. To by wskazywało bezpośrednio na ojcostwo samego Józefa” – „naukowo” dowodzi prof. Płatek.
Celowo przytoczyłem tak długi fragment, gdyż jest on charakterystyczny dla stosunku tego środowiska do religii. Pani profesor wypowiada się o sprawach, o których nie ma żadnego pojęcia, w efekcie po prostu mówi kompletne bzdury. Podobny poziom prezentują inni wykładowcy gender studies, ujawniając, że wiedzę o religii zapewne czerpią z książek Dana Browna. Uderza ignorancja, formułowanie autorytatywnych opinii, przedstawianie własnych, często skrajnych poglądów jako naukowych pewników. U podstaw takiej postawy jest myślenie ideologiczne, które wyłącza używanie rozumu i z nauką nie ma nic wspólnego.
Nauka przesiąknięta seksizmem
Najbardziej jaskrawym przykładem odrzucenia nauki na rzecz ideologii jest kwestia różnic między mózgiem kobiety i mężczyzny. Jednym z dogmatów gender studies jest twierdzenie, że takich różnic nie ma. „Naukową” podstawą do tych rewelacji są poglądy dr Marii Pawłowskiej, która zajmuje się reprodukcją i zdrowiem seksualnym. Jednak z jej notki biograficznej umieszczonej na stronie Gender Studies IBL PAN wynika, że prowadzi badania z geologii, a w dziedzinie medycyny czy biologii żadnego wykształcenia nie ma. Tymczasem szeroko wypowiada się publicznie na temat mózgu, opracowała nawet raport dla Instytutu Spraw Publicznych pt. „Kobiece i męskie mózgi, czyli neuroseksizm w akcji i jego społeczne konsekwencje”. W pracy tej czytamy m.in.: „Naukowcy i naukowczynie są urodzeni, wychowani i pracują w kulturze przesiąkniętej seksizmem i, niestety, ma to również wpływ na ich badania. Jest to o tyle szczególnie widoczne w dziedzinie badań neurologicznych i psychologicznych, że seksizm charakteryzujący te nauki doczekał się własnej nazwy – neuroseksizm”. Po czym dr Pawłowska odrzuca „neuroseksizm” i twierdzi, że poza masą nie ma żadnej znaczącej rozbieżności między mózgiem kobiety i mężczyzny. Tymczasem dziesiątki poważnych badań, których wyników nie można zakwestionować, mówią coś wprost przeciwnego. Między mózgami kobiet i mężczyzn występują różnice na anatomicznym poziomie.
Casus dr Pawłowskiej to wzorcowy przypadek gender studies: ideologiczne spekulacje zamiast wiedzy, a różnice anatomiczne to efekt seksizmu. Kolejna bzdura.
Nauka o płci
Jak podaje Agnieszka Niewińska, zajęcia gender studies są w Polsce prowadzone w 11 ośrodkach akademickich. Mają formę studiów podyplomowych, są płatne – od tysiąca złotych do czterech tysięcy za rok. Bezpłatnych studiów licencjackich czy magisterskich gender u nas nie ma, choć próbowano je wprowadzić, ale na razie nie znaleźli się chętni. Określenie, czym się zajmują gender studies, nastręcza trudność. Oficjalnie uczelnie podają, że badają one wpływ płci na społeczną i kulturową sytuację kobiet i mężczyzn w danym społeczeństwie, mają charakter interdyscyplinarny, dotyczą takich dziedzin, jak socjologia, psychologia, filozofia, historia, także literatura czy sztuka. Problem polega na tym, że za tą definicją skrywa się konkretny projekt ideologiczno-polityczny, daleko wykraczający poza obiektywne badania naukowe.
Na stronach internetowych uczelni wśród celów gender studies jest np. „krytyka patriarchalnych sposobów myślenia”, co w praktyce sprowadza się do walki z istniejącym porządkiem społecznym. Z kolei proponowanie „alternatywnych projektów identyfikacyjnych – wolności od tożsamości” to nic innego jak próba zdefiniowania płci w oparciu o kulturę, a nie biologię. Jest to więc program ideologiczno-polityczny, skrywany pod płaszczykiem nauki. Treści wykładów, które przytacza Agnieszka Niewińska, w pełni tę tezę potwierdzają.• Agnieszka Niewińska, Raport o gender w Polsce, Wydawnictwo Fronda, Warszawa 2014