dodane 2014-11-04 10:15
Mam nadzieję, że Kościół nie dopuści do Komunii osób żyjących w ponownych związkach (choć On jeden wie, jak bardzo pragnę Go przyjmować!).
Jestem 40-letnią kobietą, dość twardo stąpającą po ziemi. Żyję w niesakramentalnym związku małżeńskim. Mamy dwoje dzieci. Z ludzkiego punku widzenia i lansowanego przez współczesny świat stylu życia, mamy życie beztroskie. Oboje z mężem pracujemy i lubimy nasze zajęcia, mamy dom, mądre dzieci, jesteśmy zdrowi, nie liczymy, czy starczy do pierwszego.
Gdy byłam młodą studentką, potem lekarzem, wydawało mi się, że to ja mam kontrolę nad życiem i to ja o moim życiu decyduję. Prowadziłam swawolne życie, wszystko niby w granicach przyzwoitości, alkohol, liczne związki, również z żonatymi, miłość mylona z seksem, antykoncepcja na potęgę, środki wczesnoporonne przepisywane koleżankom (miało to "rozwiązać ich problemy")... Wiele by wymieniać.
Potem związek z moim obecnym mężem (na szczęście nie ja byłam przyczyną rozpadu tamtego małżeństwa) i ciąża, którą usunęłam. Dochodziłam, dobrnęłam właściwie, do dna. Wszystko to było niejako akceptowane i niepotępiane społecznie. Moje życie - mój wybór! Moi rodzice na wszystko przymykali oczy, byli (są) tolerancyjni, postępowi - liberalni katolicy naturalnie.
Rzecz ujmując najprościej, wiodło nam się naprawdę dobrze. Do kościoła prawie nie chodziliśmy. Ale serce i dusza umierały... Dopadła mnie depresja. Rodzice i mąż pukali się w czoło. Kobiecie odbiło. Byli bezradni, ja też. Najczęstsze słowa, które wtedy słyszałam, to: Weź się wreszcie w garść!
Nie pomagał psycholog, nie pomagały tabletki. Osiągnęłam taki stan, że nie mogłam już wstać z łóżka, a musiałam, bo na świecie były już dzieci, a do tego praca i duże poczucie obowiązku. To był koszmar!
Pewnego dnia, w totalnym letargu, podeszłam do półki z książkami i moja ręka, jakby sterowana nie przeze mnie, sięgnęła po Pismo Święte (tak, tak, wypada przecież je mieć). Wypadła z niego kartka: "Mój przyjacielu, ten którego teraz potrzebujesz, to Jezus Chrystus..." Dalej nie byłam wstanie czytać, padłam na kolana i zawołałam: Jeśli naprawdę jesteś, to mi pomóż!
Pomógł. Natychmiast!
To był Damaszek. Różańca nie wypuszczałam praktycznie z ręki. Nastąpiły w błyskawicznym czasie dziwne "zbiegi okoliczności" . Doznałam łaski przebaczenia. Zalana zostałam Miłością. Trwam w niej do dzisiaj. Bardzo umiłowałam, bo wiele mi darowano. Dlatego mam prawo powiedzieć, że:
seks to nie miłość
antykoncepcja to nie moje prawo do mojego ciała
związki partnerskie, "wolne", to czysty egoizm
małżeństwo niesakramentalne to cudzołóstwo
rozwód to dramat dla rodziny
aborcja to zabójstwo
kobiety cierpią na syndrom poaborcyjny
środki wczesnoporonne to aborcja
homozwiązki to grzech (bezeceństwa)
Komunia św. to nie pójście po opłatek
Kościół nikogo nie odrzuca
grzech odsuwa nas od Kościoła
zło to zło, a dobro to dobro.
Modlę się i drżę aby nic, co przekazał nam Jezus w Ewangelii, nie zostało przekręcone, dodane, nagięte i usprawiedliwione, "bo takie są realia współczesnego świata". Mam nadzieję, że Kościół nie dopuści do Komunii osób żyjących w ponownych związkach (choć On jeden wie, jak bardzo pragnę Go przyjmować!), że nie zgodzi się na akceptowanie związków homoseksualnych, że aborcję nadal będzie nazywać morderstwem (to takie refleksje odnośnie do Synodu).
Pomimo że nie uczestniczę w pełni w sakramentach Kościoła, nie czuję się odepchnięta przez Pana, wręcz przeciwnie, jestem niekiedy bardzo zażenowana okazywaną mi miłością, dobrocią, czułością. I choćbym miała przyjąć Go na łożu śmierci, to wiem, że nie pozwoli na to, abym bez sakramentów odeszła z tego świata. To czekanie, tęsknota, jest darem, łaską. Spotkanie będzie cudowne. Wiem!
Nazwisko znane redakcji