Ojcowie KapucyniParafia WniebowstąpieniaParafia Matki Bożej Nieustającej PomocyParafia Św. AnnyStrona Główna
Niedzielne Msze Święte
Parafia Matki Bożej

700, 900, 1030, 1200,
1315, 1800

Parafia Wniebowstąpienia

730, 1030, 1200, 1700

W Brzezinach - godz. 900

 

Czytania na dziś
 
Wszystko jest po coś
25-10-2014 14:07 • Ks. Stanisław Rząsa

Wszystko jest po coś

– To Boski cud! – powiedział niewierzący neurochirurg, patrząc na Michałka. Niemowlak po operacji guza mózgu wielkości 10 na 7 centymetrów rozwija się jak najzdrowsze na świecie dziecko.

Wszystko jest po coś   Roman Koszowski /foto gość Andrzej i Magda Lwowscy jeszcze do końca nie wiedzą, dlaczego przyszło im przeżyć to ciężkie doświadczenie choroby Michałka

Andrzejowi, tacie Michała Lwowskiego, podcięło nogi, kiedy zobaczył wynik rezonansu magnetycznego głowy miesięcznego synka: – Ale mnie siekło. Myślałem, że to będzie groszek, a tu jedna trzecia półkuli była zajęta nowotworem. Nie był widoczny podczas badań prenatalnych, a teraz rósł bardzo szybko. Lekarze powiedzieli, że na ogół u noworodków takie guzy bywają złośliwe.

Piątki

Michałek Lwowski przyszedł na świat 20 czerwca tego roku. Przy wypisie ze szpitala zlecono, żeby po tygodniu zrobić mu badanie moczu. Okazało się, że ma infekcję dróg moczowych i trzeba podać antybiotyk. – W tym wieku dzieci leczone antybiotykami muszą być hospitalizowane – opowiada Andrzej. Kiedy malec miał być wypisany do domu, prowadząca go dr Danuta Jadamus-Niebrój skierowała go jeszcze na usg głowy. Potem tłumaczyła, że dla niej samej to tajemnica, dlaczego się na to zdecydowała. Badanie nie było rutynowe ani planowane. Po prostu zwolniło się miejsce. Mama Magda usłyszała od lekarzy, że w główce syna zobaczyli niepokojącą zmianę i trzeba robić kolejne badania. Prof. Marek Mandera, neurochirurg dziecięcy z Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach-Ligocie, przedstawił im sytuację bez ogródek: – Ryzykiem będzie zarówno zabieg, jak i zostawienie guza. Istniało 5-procentowe prawdopodobieństwo, że Michałek nie przeżyje operacji, bo może się wykrwawić, jeśli nowotwór znajduje się od strony opon mózgowych.

Że dziecku grożą komplikacje neurologiczne, m.in. niedowład ciała. Dał sobie weekend do namysłu, a potem zdecydował, że będzie operować. Do rodziców od razu dotarło, że wczesne wykrycie nowotworu to działanie Opatrzności. Gdyby nie zrobiono mu usg, guz rozrósłby się tak, że nie można by go już było usunąć. To był ostatni dobry moment. Prof. Mandera już jakiś czas po zabiegu, podczas badań kontrolnych przyznał, że w swojej długoletniej praktyce lekarskiej nie widział tak dużego guza u tak małego dziecka. Powiedział, że bardzo rzadko się zdarza, aby taki guz był u niemowlęcia niezłośliwy. A całe leczenie pooperacyjne poszło zbyt lekko w stosunku do powagi sytuacji. Kiedy lekarze kładli Michałka na stół operacyjny, miał miesiąc i pięć dni. Magda mówi, że to nie przypadek, że wtedy był piątek: – Zawsze w piątki dowiadywałam się najgorszego – że zostajemy w szpitalu, że to guz, że czeka nas operacja. Jakby to był znak, że ze swoim bólem uczestniczą w misterium Wielkiego Piątku.

Ocaleńcy

Zaręczyli się w kościele pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa, u ojców oblatów w Katowicach. – Pierścionek czekał dwa lata – uśmiecha się Andrzej. Trzy razy się sobie oświadczali i trzy razy nie mogli się zdecydować. Najpierw Andrzej – dwa razy w Kokotku i na Jasnej Górze. Potem Magda w Rzymie, Kijowie i Madrycie. – W końcu wygrały Katowice – śmieją się. Raz on, raz ona mieli wątpliwości, czy chcą być razem, czy nie dzieli ich zbyt wiele. Pierwszy raz Magda zagadała do Andrzeja po Mszy św. w kościele u oblatów, gdzie jest organistką. Lubił tu wpadać na adorację Najświętszego Sakramentu. Nieraz widzieli się w kaplicy. – Kiedyś po Mszy podeszła do mnie Magda, mówiąc, że organizuje grupę wolontariuszy jeżdżących na Wschód, by tam prowadzić działalność misyjną – wspomina. – To był 2005 r., od paru miesięcy miałem obywatelstwo polskie i na jej słowa roześmiałem się, że właśnie stamtąd przyjechałem. Razem zaczęli wyjeżdżać na Wschód, i tak to się zaczęło. Kiedy proszę, żeby opowiedzieli, czym się zajmują, Michałek z wielką uwagą patrzy na rodziców swoimi czarnymi, poważnymi oczkami. – Jestem organistką, wykładowcą psychologii i teologii pastoralnej, działam w różnych grupach parafialnych – mówi Magda. – Katecheta, kościelny, szafarz, przygotowuję młodzież do bierzmowania, uczestniczę w pracy grup parafialnych – wylicza Andrzej.

Nie wspominają, że Magda przez całe lata, a Andrzej od momentu, kiedy jako 26-latek przyjął bierzmowanie, codziennie chodzą na godzinną adorację Najświętszego Sakramentu, uczestniczą we Mszy św., odmawiają brewiarz. Od kiedy wrócili z Michałkiem do domu, Magda zaczyna dzień od śpiewania maleńkiemu jutrzni. Chodzi z nim na Eucharystię. Kiedy gra na organach, mąż trzyma Michałka w ramionach. – Gdy usłyszałam diagnozę, przypominały mi się historie kapłanów, których życie zaraz po urodzeniu było zagrożone, a wyszli z tego cało – wspomina Magda. – A poza tym my z Andrzejem mamy historie ocaleńców. Mój poród trwał strasznie długo, pojawiło się ryzyko niedotlenienia. – Urodziłem się we Lwowie, cała katedra za mnie się modliła – opowiada Andrzej. – Lekarze powiedzieli mojej mamie, że lepiej jak nie przeżyję, bo będę warzywem. Stwierdzono, że mam wadę ośrodkowego układu nerwowego. Nic z tego się nie potwierdziło.

Dlaczego zwątpiłeś?

– Moja koleżanka zapytała, dlaczego nas to spotkało – mówi Magda. – Ja nie stawiałam takich pytań, bo wszystko jest po coś. Kiedy Andrzej usłyszał diagnozę, powiedział, że jeśli Bóg to dopuścił, to wyprowadzi z tego większe dobro. Miałam poczucie, że dane nam życie Michałka i tak będzie wieczne. Jeszcze bardziej poczułam, że nasze życie nie należy do nas, ale do Boga. Przyznaje, że mobilizowała się, żeby zachować siły dla Michałka. Pan Bóg w takich sytuacjach granicznych daje wzmocnienie. – Miałam dużo nadziei, choć doświadczałam też bólu. Liczyłam się z tym, że dziecko może umrzeć. Wiedziała, że śmierć to tylko przejście do wieczności. A jednak, kiedy myła je wieczorem przed operacją, poczuła kłucie w sercu, że może po raz ostatni kąpie swoje dziecko. Moment zwątpienia przeżyła dopiero wtedy, kiedy Michałek opuścił OIOM i czekali na wyniki badania histopatologicznego. Oddychał bez respiratora, miał dobry kontakt wzrokowy i wydawało się, że wszystko idzie ku dobremu. A tu profesor jej powiedział, że ich synek ciągle walczy o życie. Że mają się nastawić na powrót do szpitala. Że jak wyniki będą alarmujące, a raczej się na to zanosi, onkolodzy sami do nich zadzwonią. – Wtedy pomogła mi Ewangelia o tym, jak Jezus chodził po wodzie – wspomina. – Na jej końcu był fragment, że do Jezusa przyniesiono chorych, a On wszystkich uzdrowił. Tam pada pytanie, które skierowałam do siebie: „Dlaczego zwątpiłeś?”. Ta Ewangelia przywróciła mi nadzieję. – Najważniejsza jest nadzieja? – pytam. – Zaufanie, pewność, że Bóg wszystko może – odpowiada Andrzej.

  – Jeszcze w narzeczeństwie przeżyliśmy taką lekcję zaufania, jadąc autostopem do Medjugorie. Staliśmy kilka godzin i nie udawało nam się nikogo zatrzymać. „Panie Boże, możesz sprawić, że jakiś samochód nas zabierze, ale z jakiegoś powodu tego nie robisz” – myślałem. Aż jeden przystanął i dowiózł nas prawie do celu. W ten sposób oszczędził nam podróżowania krótkimi odcinkami. Zrozumieliśmy sens czekania. Po usłyszeniu diagnozy, byłem pewien, że Pan Bóg w każdym momencie może uzdrowić Michałka. Magda nawet poprosiła lekarzy, żeby przed operacją ponownie zrobili usg, licząc, że stał się cud. Poczułem rozczarowanie, że nie było spektakularnego uzdrowienia. Podczas rozmowy z jednym z lekarzy moja żona powiedziała, że może zdarzy się cud. A on na to: – „Medycyna zna kategorię cudu, kiedy medycy stawiają błędną diagnozę”.

Cuda w zeszycie

Magda ponad miesiąc nie opuszczała szpitala, towarzysząc synkowi. Kiedy raz jej tata przewiózł ją po Katowicach, wydawało jej się, że widzi je pierwszy raz. Każdego dnia ofiarowywała Michałka Bogu i Matce Najświętszej. W dzień operacji trwała na adoracji w szpitalnej kaplicy. Odetchnęła po 4 godzinach, widząc, że jej synek wywożony na wózku z sali operacyjnej porusza nóżkami. – Od początku w intencji Michałka zaczęło się modlić mnóstwo ludzi – opowiada Andrzej. – Mieliśmy dużo pokoju w sercu, wiedząc, że stoi za nami taki tłum. To nas niosło, dodawało sił. Magda zagląda do zeszytu, na którego okładce napisała: „Wysłuchane modlitwy i Boże ingerencje”. – Może powiedz, który to tom – śmieje się mąż. Ma tam zapisanych zanoszących modlitwy w intencji ich syna. – Moi rodzice, należący do Wspólnoty „Chemin Neuf”, zwrócili się do Andrzeja Dolnego z prośbą o zorganizowanie całodobowego czytania Pisma Świętego – opowiada Magda. – Widzieliśmy w internecie dziesiątki nazwisk tych, którzy zgłosili się do modlitwy – mówi Andrzej.

W tę sztafetę natychmiast włączyli się ich rodzice i rodzeństwo z rodzinami. Czuli wzruszenie, dowiadując się, że ktoś czyta Pismo Święte w intencji Michała przez godzinę o trzeciej nad ranem. Wymieniając nazwiska wspomagających ich modlitwą, trzeba by napisać kilka kolejnych artykułów. – Przede wszystkim nasi parafianie, którzy okazali się wspólnotą – wylicza Magda. – Ojcowie oblaci, siostry z Rybnej, klaryski, dominikanki, karmelitanki od Dzieciątka Jezus i bose, zabierzanki, młodzież na oblackim Festiwalu Życia w Kodniu, sami lekarze, wspólnoty neokatechumenalne w Paryżu, w Nowym Jorku, znajomi księża. Rodzice Magdy w dniu operacji modlili się w czasie trzech Mszy w Krościenku przy grobie sługi Bożego Franciszka Blachnickiego. Kiedy do księgi z intencjami wpisali swoją prośbę, ze zdziwieniem zauważyli, że ktoś wyżej wpisał już tę samą. To nie był przypadek. – Kim jest dla was Pan Bóg? – pytam. – Stwórcą, panem mego życia, nauczycielem – mówi Andrzej. – Kiedy jestem zmęczony, najłatwiej odpoczywam na modlitwie. Przychodzę do kaplicy adoracji. Czasem zasypiam na 15 minut, a potem 45 minut się modlę. Nie wzrastałem w wierze jak Magda. Byłem bierzmowany w 2006 r. jako 26-letni facet. Wcześniej 10 lat żyłem poza Kościołem.

– Dla mnie Bóg jest miłością, źródłem szczęścia – mówi Magda. – To Ktoś większy, na Kim opieram swoje życie. Przed Nim ujawniam swoje słabości, bezradność, mogę odsłonić się w pełni. Jest pewna, że choroba synka jeszcze bardziej pomogła jej w docenieniu łaski macierzyństwa i daru życia w perspektywie jego utraty. – A ja zrozumiałem, że „swoje” trzeba odłożyć na bok – dodaje Andrzej. – Miałem zbierać materiały do doktoratu, ale choroba Michałka postawiła wszystkie sprawy na właściwym miejscu. – Co jest dla was najważniejsze? – pytam. – Miłość – odpowiada bez wahania.


© 2009 www.parafia.lubartow.pl