Marcin Jakimowicz
Zdążyli. W ostatnim momencie. Są dowodem na to, że modlitwa ma ogromną moc, a na Boże Miłosierdzie nigdy nie jest za późno.
To opowieści o robotnikach z godziny jedenastej. Załapali się w ostatniej chwili. Popracowali jedynie godzinkę, a mimo to otrzymali denara, wzbudzając słuszny protest tych, którzy harowali od godziny trzeciej, szóstej i dziewiątej. Wszyscy dostali solidną lekcję Bożego miłosierdzia. Usłyszeli: „Chcę też i temu ostatniemu dać tak samo jak tobie. Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?”.
Nie mam już żadnych szans
– Historia zdarzyła się, gdy przebywałam w Niemczech, w Mönchengladbach – opowiada siostra Halina Madej pracująca od lat na misjach na Ukrainie. – W ateistycznej rodzinie, w której nie padało słowo „Bóg”, zachorował ojciec. Wylądował w ciężkim stanie w szpitalu. Jego syn (wcześniej dzięki świadectwu żony przeżył nawrócenie i stał się gorliwym katolikiem) odwiedził ojca. Ten nie chciał słyszeć o sakramentach. „Tato – prosił przy szpitalnym łóżku syn – nie musisz zaraz zmawiać Różańca czy litanii. Powiedz choć słowo do Jezusa”. Ojciec był twardy jak skała. „Nie musisz nawet nic mówić – nie dawał za wygraną syn – wyobraź sobie, że na tym krześle u twoich nóg siedzi Jezus. Wyobraź sobie, że kładziesz głowę na Jego kolanach. To wystarczy”. Ojcu nie drgnęła nawet powieka. Syn poszedł porozmawiać z ordynatorem o stanie jego zdrowia. I wówczas przybiegła pielęgniarka: „Pana ojciec właśnie zmarł”. Lekarz i rodzina zmarłego weszli czym prędzej do sali. „A co to takiego? Jaka dziwna pozycja – zdumiał się ordynator – nigdy czegoś podobnego nie widziałem”.
Chory zmarł z głową położoną na krześle, które stało… przy jego stopach, nie u wezgłowia – opowiada s. Halina. – Rozmawiałam z jego synem i widziałam, jak wielki kamień spadł mu z serca. Na miłosierdzie Boże nigdy nie jest za późno. Jestem tego absolutnie pewna. Podobną historię opowiadał mi werbista, o. Józef Michna. Po powrocie z misji w Danii uległ wypadkowi. Jechał na rekolekcje do sióstr zakonnych, gdy doszło do kolizji. Wylądował na intensywnej terapii. Obok niego leżał inny pacjent w opłakanym stanie. Zawał, kroplówka, respirator. Zaczęli rozmawiać. W pewnym momencie człowiek westchnął: „Nie mam już u Boga żadnych szans”. „Dlaczego pan tak mówi?” – spytał o. Józef. „Tuż po Pierwszej Komunii zaliczyłem dziewięć pierwszych piątków miesiąca. Ale co z tego? Poszedłem do szkoły. Zapomniałem o Bogu. Zrobiłem studia milicyjne, żyłem daleko od Kościoła. Po co mi te pierwsze piątki? Nie spowiadałem się od kilkudziesięciu lat. Gdzie ja teraz znajdę księdza, któremu opowiem o moim spapranym życiu?”. „Już pan znalazł. Ja jestem księdzem” – odpowiedział o. Michna. Mężczyzna zaczął opowiadać o swoim życiu, a jego słowom towarzyszył potok łez. Otrzymał rozgrzeszenie i chwilę później zmarł.
Jadwiga Jarocha umiera
– Znam wiele przykładów skutecznej modlitwy – dopowiada siostra Halina. – Nie będę daleko szukała, opowiem o mojej rodzinie. Kiedyś w środku nocy (to dziwne, bo mam nieprawdopodobnie twardy sen) obudziły mnie słowa: „Jadwiga Jarocha umiera”. Chodziło o moją babcię. Byłam przekonana, że to „odgórny” sygnał, że babcia rzeczywiście odchodzi z tego świata. Okazało się, że Bogu chodziło o to, że babcia umiera duchowo, że obumiera jej wnętrze. Była zamknięta na rzeczywistość duchową, nie chciała słyszeć o Bogu i sakramentach. Była twarda, nieustępliwa. Zaczęliśmy się modlić. Nawróciła się dopiero kilka lat przed śmiercią. Pomalutku, stopniowo. Zmieniła się tak bardzo, że nie rozstawała się z różańcem, w radiu słuchała transmisji Mszy św., połykała książki o świętych. Zmarła w wigilię uroczystości Wszystkich Świętych podczas odmawiania Litanii do Wszystkich Świętych. Wcześniej w malignie, wyczerpana, prowadziła ogromną walkę duchową. Widziała jakieś czarne postacie i krzyczała: „Ja należę do Jezusa, niech panowie sobie idą”. Zmarła w pokoju, pojednana z Bogiem, pełna tęsknoty za niebem. – Modlitwa ma ogromną moc. Pokazuje to historia mojego pradziadka. Pracował jako koniuszy. Gdy na Górny Śląsk weszli bolszewicy, wtargnęli do stajni, gdzie pracował, przyłożyli mu do skroni pistolet i rzucili: „Zabieramy wszystkie konie”. Przerażające doświadczenie. Dziadek uciekł, zniknął. Jak kamień w wodę. Znaleziono go po pewnym czasie, jak siedział w swym chorzowskim mieszkaniu na ryczce, małym krzesełku. Mówił coś do siebie, śpiewał pod nosem. Bez pamięci, bez poczucia bezpieczeństwa. Zachorował psychicznie. Żył przez wiele lat w swoim świecie. Rodzina bardzo go szanowała, nie pozwalała z niego szydzić. Widziała, jak bardzo cierpi. Wielu dałoby za wygraną, ale nie moi bliscy – uśmiecha się siostra Halina. – Każdego dnia modlili się za pradziadka. Pewnego majowego poranka babcia zastała go w kuchni. Szykował na drogę kanapki. „Auguścik, co robisz?” – zdumiała się jego żona. „Dzisiej chopy idom do Piekar. Tyż pójda”. „Kaj pójdziesz? Zostoń!” Nie dał się przekonać. Wyszedł z domu. Prababcia posłała za nim córkę: „Zobacz, dokąd idzie, co się z nimi dzieje”. Szła za ojcem krok w krok jak Różowa Pantera. Dziadek dotarł do sanktuarium. I wrócił do Chorzowa… absolutnie zdrowy! Przemieniony. Pamięć wróciła, choroba psychiczna odeszła. Wróciło poczucie bezpieczeństwa. To było nieprawdopodobne. Zmarł jako człowiek pogodzony z Bogiem. Jako święty. Myślę, że w każdej rodzinie znalazłyby się podobne świadectwa. Szpital to miejsce wyjątkowe. Miejsce, w którym zaczyna się myśleć o rzeczach ostatecznych – podsumowuje siostra Halina. – Ta „wymiana modlitw” działa w dwie strony. Opowiem o niesamowitym zdarzeniu na Ukrainie. To kolejny dowód, jak bardzo o każdego z nas walczy Boże miłosierdzie. Staruszek zachorował na raka języka.
Przywieziono go do szpitala. Konieczna była amputacja języka. Pacjent leżał już na sali operacyjnej, a młody chirurg (niewierzący, nieochrzczony) szykował się do operacji. Lekarz chciał trochę rozweselić staruszka i żartobliwie zwrócił się do niego: „No, dziadku, powiedzcie jakieś ostatnie słowo, bo potem już nie będziecie mogli mówić”. I wtedy wzruszony dziadek wyszeptał: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Z oczu chirurga popłynęły łzy... Po trzech miesiącach odszukał kościół, poprosił o chrzest. Przyjął Jezusa do serca”.
Trwoga, to do Boga?
– Gdy podchodzę do chorego, zazwyczaj nie słyszę: „Nigdy nie przyjmę Komunii”. Słyszę: „Dzisiaj jej nie przyjmę” – opowiada ks. Krzysztof Tabath, kapelan w jednym z katowickich szpitali. – To ważne zdanie. Dlaczego? Bo pokazuje jasno, że nie wiadomo, co ten człowiek powie jutro. Nie podchodzę nigdy z intencją nagabywania, „łowienia” na siłę. Nie! Podchodzę z propozycją spotkania, zdając sobie sprawę, że Jezus nieustannie puka do serca osoby, z którą rozmawiam. – Jasne, zdarzyło mi się usłyszeć od pacjenta: „Nie jestem zainteresowany Bogiem” – kontynuuje ks. Krzysztof. Wówczas spokojnie odpowiadałem: „Ale to nie znaczy, że Bóg przestał się interesować panem”. Wielu myśli, że ludzie w szpitalu nawracają się według klucza: „Jak trwoga, to do Boga”. Nic podobnego! Jestem 19. rok kapelanem szpitalnym i widzę, że to nieprawda. Ile śmierci już widziałem? Nie jestem w stanie policzyć. Ze śmiercią mam do czynienia co kilka dni… Motywacją nawrócenia naprawdę nie jest przede wszystkim strach. Szpital jest miejscem łaski. Nawraca się w nim mnóstwo ludzi. Ale strach, trwoga nie są motywem spotkania z Bogiem. Zazwyczaj ludzie nawracają się dlatego, że przestali się wreszcie bać spowiedzi, rozmowy z kapłanem. Zmniejszył się dystans, padły bariery. Nie muszą szukać księdza, iść specjalnie do kościoła. Kapłan podchodzi do ich łóżka i chce im ułatwić spotkanie z Bogiem. – To nie oznacza wcale – mówi dalej ks. Tabath, że każdy skorzysta z tej okazji. Konkretny przykład. Sytuacja podbramkowa. Pacjent w obliczu śmierci mówi mi: „Księże, ja to mam wszystko załatwione. Zaliczyłem dziewięć pierwszych piątków miesiąca, a im towarzyszy obietnica, że nie umrę niepojednany z Bogiem”. Odpowiedziałem: „Przecież teraz właśnie ma pan tę łaskę! Po to przychodzę!”. Ale uszanowałem jego decyzję. Pacjent wiedział lepiej. Niebawem zmarł. Po powrocie ze szpitala specjalnie zerknąłem sobie w domu na tę obietnicę. Brzmi ona tak: „W nadmiarze Miłosierdzia Mego Serca obiecuję..., że wszechmocna Ma miłość udzieli ostatecznej łaski pomocy wszystkim, którzy przystąpią przez 9 z rzędu pierwszych piątków” i tak dalej. Udzieli łaski pomocy! Po to właśnie podchodzę do szpitalnych łóżek. Łotry – Czy spotkałem się z agresją? Jasne. Ale nie zrażało mnie to – opowiada ks. Tabath. – Dla kapelana szpitalnego najważniejszy jest pierwszy kontakt i… każdy następny. Nigdy nie mogę powiedzieć: „Dość. Koniec”. Muszę być cierpliwy. Agresja może stajać, wyciszyć się. Ale nie musi. Mamy wolną wolę. Jako patrona mojej szpitalnej posługi wybrałem sobie Dobrego Łotra. To wymowny symbol. Dwóch mężczyzn w podobnej sytuacji cierpienia, śmierci, w identycznej bliskości Jezusa. Jeden korzysta z łaski, drugi z ironią ją odrzuca. Dlaczego? Po 18 latach pracy w szpitalu mogę powiedzieć jedno: to tajemnica. Ktoś trafia na pół dnia do szpitala i zdąży przed śmiercią skorzystać z Wiatyku. Ludzie pytają: „Po co w ogóle go przyjmowaliśmy? Po co przywieźli go na pół dnia z innego szpitala? Z punktu widzenia medycznego to nonsens”. A ja wiem po co… Inny pacjent w niemal bliźniaczej sytuacji nie przyjmuje Jezusa. Wielokrotnie widziałem, że łaskę nawrócenia w ostatniej chwili życia można wyprosić, wymodlić. Ileż razy rodzina wymodliła to, że ktoś przyjął Komunię dosłownie w ostatnim momencie! Podchodziłem do człowieka wiele razy. Blokada. Nie chciał słyszeć o spowiedzi. Wiedziałem, że zostało mu niewiele życia. Gdy pielęgniarka-siostra zakonna zaczepiła mnie: „Niech ksiądz dzisiaj do niego idzie”, odpowiedziałem: „Dobrze, ale pod warunkiem, że siostra pójdzie w tym czasie do kaplicy i będzie się modlić w tej intencji”. Poszła. Pukam po raz enty do tego mężczyzny: „Czy chce się pan dziś wyspowiadać?” i słyszę: „Tak”. Było mnóstwo podobnych sytuacji. Pacjent około sześćdziesiątki. Stale odmawiał przyjęcia sakramentów. Był jakiś mur uniemożliwiający spotkanie. Starsza, leżąca za parawanem pacjentka z sąsiedniego łóżka, która nie mogła się poruszać, szepnęła: „Proszę księdza, niech go ksiądz wyspowiada”. „Próbowałem...” – zacząłem wyjaśniać. „Proszę księdza, ja za niego ofiarowałam swoje cierpienie”. Odwracam się. Zaczynam rozmowę: „Czy chciałby pan skorzystać z sakramentu pojednania”, a on odpowiada: „Dobrze”. Wyspowiadałem go. Wychodzę z sali, przechodzę obok tej konającej babci, a ona rzuca: „Proszę księdza, to już czwarty, za którego ofiarowałam cierpienia”.•