Konwencja stawiała niczym niepopartą, ale lansowaną z niezwykłą konsekwencją tezę, iż przemoc to wynik kulturowej roli kobiety, a nie patologii wszechobecnej w kulturze Europy. W preambule Konwencji czytamy: „przemoc wobec kobiet jest manifestacją nierównego stosunku sił pomiędzy kobietami a mężczyznami na przestrzeni wieków, który doprowadził do dominacji mężczyzn nad kobietami i dyskryminacji tych ostatnich, a także uniemożliwił pełną poprawę sytuacji kobiet”.
Nie można w tym miejscu oprzeć się myśli, że nowoczesna Konwencja reaktywuje próchno i zgniliznę myśli Fryderyka Engelsa, który pisał: „W historii za pierwszorzędny antagonizm należy uznać antagonizm między mężczyzną i kobietą w monogamicznym małżeństwie, a za pierwszorzędny ucisk – ucisk kobiety przez mężczyznę”.
Trzeba koniecznie dostrzec, że istnieje prosta kładka myślowa między tymi poglądami Engelsa a radykalnym ruchem feministycznym, z którego wyrasta ideologia gender. Już w latach 70. XX wieku szczególnie mocno zaakcentowano wizerunek kobiety jako prototypu „klasy uciskanej”, a małżeństwo i „obowiązkowy heteroseksualizm” uznano za narzędzia ucisku.
W takiej perspektywie macierzyństwo jest zagrożeniem wolności kobiety, a najbardziej czytelnym znakiem jej własnej samorealizacji jest aborcja i antykoncepcja.
Drogą do wyzwolenia staje się redefinicja płci. Wbrew oczywistości, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew elementarnej intuicji genderyzm kwestionuje istnienie płci biologicznej i zakłada, że w nowym porządku świata ma istnieć tylko płeć społeczno-kulturowa, którą to można wybrać w drodze eksperymentu. Dramatem, a wręcz tragedią, jest to, że absurdalny konstrukt chorego umysłu zostaje umieszczony w zapisach prawnych wielu dokumentów, jak choćby wspomnianej Konwencji. Jakie to ma konsekwencje? Największą z nich jest możliwość przedefiniowania instytucji małżeństwa.
W tym celu podejmuje się – i jest to zjawisko szczególnie wymagające wszelkiego możliwego oporu – presje edukacyjne. Artykuł 14 Konwencji mówi wyraźnie, że: „W uzasadnionych przypadkach Strony podejmują działania konieczne do wprowadzenia do oficjalnych programów nauczania na wszystkich poziomach edukacji materiałów szkoleniowych dostosowanych do zmieniających się możliwości osób uczących się, dotyczących równouprawnienia kobiet i mężczyzn, niestereotypowych ról przypisanych płciom”.
Oznacza to narzucony państwu obowiązek edukacji, pokazującej nietypowe role płciowe jako normalne i typowe. Jest to przymus edukacyjnej promocji homoseksualizmu i transseksualizmu z równoczesną walką z tradycyjnym pojmowaniem płci oraz przypisanych im ról. To, co może zdumiewać, to błyskawiczna i bezprecedensowa droga wdrażania owej rewolucji seksualnej w realiach polskich.
Dnia 22 kwietnia 2013 roku na konferencji z udziałem przedstawicieli Ministerstwa Edukacji Narodowej i Ministerstwa Zdrowia były omawiane Standardy Edukacji Seksualnej WHO. Zakładają one, że:
– dzieci powinny być poddane edukacji seksualnej już przed czwartym rokiem życia;
– między 9. a 12. rokiem życia dziecko powinno nauczyć się „skutecznie stosować prezerwatywy i środki antykoncepcyjne w przyszłości” oraz powinno umieć „brać odpowiedzialność za bezpieczne i przyjemne doświadczenia seksualne”;
– między 12. a 15. rokiem życia dziecko powinno potrafić samo zaopatrywać się w antykoncepcję;
– powyżej 15. roku życia można dziecku dodatkowo wpoić „krytyczne podejście do norm kulturowych/religijnych w odniesieniu do ciąży, rodzicielstwa itp”.
Wskazane „standardy” znalazły swój wyraz w spotkaniu 24 maja 2013 roku w gmachu Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, gdy minister Agnieszka Kozłowska-Rajewicz zaprezentowała Krajowy Program Działań na rzecz Równego Traktowania na lata 2013-2015.
Pośpiech jest w tym wypadku zdumiewający, tym bardziej że opracowane przez WHO standardy edukacji seksualnej w Europie nie mogą stanowić i – jak wyraźnie wskazano na stronie 7 tego dokumentu – nie stanowią wytycznych do wprowadzenia opisanego modelu edukacji seksualnej.
To kolejny segment w strategii podważania tożsamości biologicznej i moralnej człowieka, a tym samym podważania małżeństwa i rodziny.
Jest to zjawisko, o którym bez cienia przesady można powiedzieć, że jest gorsze niż marksizm i stalinizm. I zasługuje na stosowną reakcję.