Profesor Henryk Samsonowicz udzielił wywiadu na temat: "Religia w szkole: grzechy główne" ("Gazeta Wyborcza", 27 sierpnia), opatrzonego nadtytułem: "Kościół nie jest kompetentny w zakresie dydaktyki. Nie jest też do końca świadomy, jakie treści przekazywać młodym ludziom". Znam pana profesora jako wybitnego historyka polskiego późnego średniowiecza, najpierw jako autora książek, a następnie jako szerokomyślnego ekumenistę. Poznałem go osobiście 17 maja 1988 r. w Warszawie w grupie wybitnych uczonych na spotkaniu ekumenicznym organizowanym przez ks. prof. Alfonsa Skowronka. Tym razem trzeba jednak zanalizować wywiad prof. H. Samsonowicza na temat nauki religii w szkole, bo jest dosyć reprezentatywny dla środowisk atakujących "tradycyjny" Kościół polski, a przede wszystkim katechetów, w tym głównie duchownych.
Wywiad jest w duchu Unii Wolności. Nie jest on całkowicie negatywny, ale idzie zbyt daleko za sugestiami prowadzącej rozmowę dziennikarki, która w swych tekstach i podtekstach opowiada się raczej za zniesieniem nauki religii w szkołach publicznych. W naszym rozumieniu już sam początek tytułu "religia w szkole" jest błędny, choć trzeba przyznać, że jest bardzo szeroko potocznie używany. Mówiąc ściśle, w szkole nie ma "religii", lecz jest "nauka religii", "lekcje religii" lub "nauka o religii katolickiej" (dla katolików głównie), oczywiście nie "religioznawstwo", czego chcą wrogowie katolicyzmu, bo to nie jest jeszcze uniwersytet. Można też dobrze powiedzieć, że jest wykładana teologia katolicka, która obejmuje kolejno doktrynę dogmatyczną, etykę, biblistykę, prawo kanoniczne, liturgikę, historię Kościoła i katolickie normy życia osobistego i społecznego. Dlaczego to wyliczam? Bo dla ludzi nieznających teologii katolickiej "religia w szkole" znaczy najczęściej uczenie katechizmu na pamięć, modlitwy, różne akty kultu, kazania itp., co należy już do świątyni.
Błędne założenia
Dziennikarka zaczyna od bałaganu na lekcjach, sugerując w podtekście, że tak na lekcjach religii jest zawsze i wszędzie: "Dzieci na religii odrabiają zadania domowe pod ławką, błaznują. O ile w ogóle przychodzą".
Profesor odpowiada słusznie, że "to samo chyba robią też na innych lekcjach". Trzeba zauważyć, że tam bywa jeszcze gorzej, bo nie wchodzi w grę czynnik sakralny. Ale obie strony nie zagłębiają się w podstawowe przyczyny tych zachowań. A one tylko w części zależą od zdolności personalnych i wykształcenia nauczyciela. Dziś wynikają głównie z utopijnych i nieodpowiedzialnych kierunków dydaktycznych i wychowawczych, według których uczeń ma pełną wolność i swobodę, to on powinien kierować lekcją i rządzić nauczycielem. Proces uczenia ma być bez autorytetu, bez sankcji, bez dyscypliny, bez wysiłku i pracy, prymat ma mieć osobiste zainteresowanie ucznia, choć faktycznie zainteresowanie każdym przedmiotem ma miejsce tylko u jednostek. W ogóle występuje tu antyreligijne założenie, że człowiek jest od początku bezgrzesznym aniołem, niepotrzebującym żadnych ingerencji ani pomocy z zewnątrz, niemającym nigdy żadnych złych skłonności i niepodejmującym niewłaściwych działań. Toteż w razie konfliktu z nauczycielem karany jest nauczyciel. Taki jest obłęd umysłowy liberalizmu. A dzieje się tak nie tylko w szkołach, lecz także często na uniwersytetach, gdzie nie płaci się za studia. Jeszcze raz przytoczę fakt, że gdy pewien profesor matematyki na uniwersytecie w Polsce zaczął zdecydowanie zwalczać powtarzające się na jego wykładach przypadki jedzenia, głośnego rozmawiania, całowania się, siadania studentek na kolanach studentów i inne, to został przez nich oskarżony o "radykalną, katolicką nietolerancję" i sprawę przegrał. I tak błędne teorie i ideologie obracają cały dotychczasowy świat w gruzy, tylko mało ludzi to rozumie.
Pomieszanie z poplątaniem
Nasz profesor podaje tylko dwie drugorzędne przyczyny złej sytuacji na lekcjach religii: nieprzygotowanie katechetów i nieprzystosowanie Kościoła do współczesnej epoki.
Profesor Samsonowicz powiada, że na początku lat 90., kiedy jako minister oświaty wprowadzał lekcje religii do szkół, "nie wiadomo było, że katecheci nie zawsze są przygotowani do zawodu pedagoga, nauczyciela; i to daje efekty odwrotne do oczekiwań". Jest to trochę prawda, ale nie dotyczy ogółu katechetów. Prawda, że w roku 1990 brakowało katechetów, trzeba było sprawnie kształcić świeckich i na uniwersytetach, i w tworzonych szybko kilkuletnich kolegiach. Ale duchowni katoliccy mieli - i mają - 6-letnie studia, z magisterium lub wyższymi tytułami, zaliczają wykłady i ćwiczenia także z pedagogiki, katechetyki, dydaktyki, psychologii, socjologii, często też dokształcają się specjalistycznie. A że i wśród nich nie wszyscy mają charyzmę, to tak jak w pozostałych dziedzinach nauczycielskich. Biorąc logicznie: jeśli dlatego, że nie wszyscy katecheci mają charyzmę, chce się wyrzucić lekcje religii, to konsekwentnie należałoby wyrzucić też ze szkół do domu każdy przedmiot nauczania, którego nie nauczają nauczyciele tylko charyzmatyczni. Tymczasem wspomnę, że księża w poprawczakach i w innych zakładach specjalnych radzą sobie o niebo lepiej niż psychologowie, pedagogowie czy socjologowie, bardzo pomaga w tym zapewne sakralny wymiar poruszanej tematyki.
Następnie profesor mówi, że "lekcje religii nie odpowiadają potrzebom współczesnej młodzieży, są ćwiczone formułki pamięciowe i lekcje nie uczą myślenia". Coś tu jest poplątane: treść nauki z metodą. Jeśli chodzi o zawartość nauczania, to zapewne dzieciom liberalnych czasów najbardziej odpowiadałyby tematy świeckie, szczególnie seksualne. A jeśli chodzi o metodę, to profesor już nie zna dzisiejszego procesu nauczania religii, który jest naprawdę bardzo profesjonalny i wykorzystuje wszystkie osiągnięcia naukowe. My obaj nie możemy zapominać, że dzisiejsza katecheza jest zupełnie inna niż nasza sprzed ponad 70 lat.
Cień Okrągłego Stołu
Padło pytanie, czy i dziś profesor przywróciłby religię do szkół, jak zrobił to w roku 1990.
Odpowiedź profesora Samsonowicza jest zastanawiająca: on "nie przywrócił religii do szkół, tylko umożliwił to zgodnie z wolą większości rodziców i nauczycieli". Otóż jest w tym ton jakby tłumaczenia się: "Jam nie winien, tylko rodziny i nauczyciele". Można to rozumieć tak: gdyby zrobił to dziś, to byłaby jego wina, "wtedy ludzie byli spragnieni wartości zakazanych, teraz sytuacja jest inna". Czyli ludzie nie chcą już wartości wyższych i minister badałby najpierw kwalifikacje katechetów? Trochę trudno to zrozumieć. Tymczasem według mojej wiedzy, i wtedy lekcji religii w szkole nie chciał wprowadzić ani rząd, ani cały zespół późniejszej Unii Wolności. Zrobił to premier Tadeusz Mazowiecki na osobistą prośbę Jana Pawła II, tylko trzymano to w tajemnicy, żeby środowiska przejmujące katolicką Polskę nie podniosły otwartego buntu.
W wywiadzie padło ciekawe pytanie, czy profesor przeprowadził przed wydaniem rozporządzenia konsultacje społeczne, czyli czy nie narzucił siłą swego dekretu społeczeństwu. Jeszcze ciekawiej odpowiada profesor: "Przychodząc do rządu Mazowieckiego, mieliśmy za sobą co najmniej dziesięć lat rozmaitych rozmów, konsultacji, opinii". Co znaczy: "co najmniej dziesięć lat"? Przed rokiem 1989 czy 1990? Chyba tylko jedno: ugrupowanie wokół "Tygodnika Powszechnego", "Znaku" i "Więzi", a także inni, tworzący razem potem ROAD, UD i UW, jeszcze w roku 1980 lub nawet wcześniej przygotowywali się do objęcia pełnej władzy w Polsce, w tym celu wysłali swoich ludzi jako doradców "Solidarności" do Gdańska oraz rozwijali wizję ułożenia życia w Polsce, łącznie z opanowaniem statusu religii i Kościoła, oczywiście łącznie z odrzuceniem rzekomego "antysemityzmu" i "archaizmu" katolicyzmu polskiego. Toteż w czasach Okrągłego Stołu, Magdalenki i potem patrioci polscy, autentyczni ludzie "Solidarności", ugrupowania prawicowe i znakomita większość obywateli odegraliśmy tylko rolę wspaniałomyślnych idiotów, pożytecznych dla obcych sił politycznych.
Marksiści górą
W pytaniu: czy profesor "jako minister oświaty w roku 1990 odczuwał presję Episkopatu?", zawarte jest założenie, że nauka religii nie należała się społeczeństwu katolickiemu, a Episkopat nie miał prawa zwracać się o nią, bo państwo musi być ateistyczne.
Profesor odpowiada trochę w tej samej supozycji, a mianowicie, że Episkopat "nie wywierał presji, ale wtedy były zupełnie inne stosunki między państwem a Kościołem. Współpraca z niektórymi przedstawicielami Episkopatu - z abp. T. Gocłowskim czy bp. B. Dembowskim [ks. Dembowski nie był jeszcze wtedy biskupem - przyp. autora] była możliwa". Jak tę wypowiedź rozumieć? Chyba tylko tak, że wówczas Episkopat raczej był za odradzającym się państwem liberalnym, choć nie mieszał się wprost do polityki, a dzisiaj jest przeciwny państwu o ideologii liberalnej, czyli "nowoczesnej", i wywiera presję na rząd liberalny. Profesor zdaje się nie dostrzegać, że to właśnie zwycięzcy Okrągłego Stołu i realizatorzy Magdalenki odkryli dziś w pełni swoją twarz i z Episkopatem zupełnie się nie liczą - co widać w sprawie Telewizji Trwam, a nawet nie liczą się ze społeczeństwem katolickim jako takim, idą za ideologią unijną, antynarodową i antykatolicką.
I taka interpretacja ze strony czytelnika jest zaraz potwierdzona. Gdy dziennikarka zauważa, że w sprawie wprowadzenia lekcji religii do szkół w roku 1990 sami katolicy byli podzieleni, np. dystansował się od tego "Tygodnik Powszechny", to profesor mówi wprost, że już w roku 1990 przeciwnicy religii "obawiali się, że będzie to indoktrynacja polityczna". I to mocno zaskakuje. Jak to, nauczanie religii w szkole będzie indoktrynacją polityczną? Nauczanie o Bogu, Chrystusie, Kościele, sakramentach, o grzechu, o Dekalogu - będzie polityczne? Akurat tak twierdzili marksiści.
Otóż profesor niechcący zdradza się, że on i jego otoczenie późniejszej Unii Wolności po prostu obawiali się, iż księża katecheci będą bronili prawowiernego Kościoła, "archaicznego" rzekomo, patriotyzmu, polskości, miłości Ojczyzny i będą szerzyli ideę obrony kraju przed rządami pewnej mniejszości. "W moim przekonaniu - puentuje profesor - nauka religii nie musi być indoktrynacją [polityczną?] w żadnym wymiarze".
Profesor słusznie utrzymuje, że "dla tych, którzy nie chodzą na religię, trzeba organizować zajęcia z etyki". Tylko że my widzimy, iż jakoś to nie wychodzi. Czy jest etyka w żadnym sensie niezależna od idei Boga? Już pierwsi starożytni filozofowie greccy konstruowali normy etyczne, niezależne od mitologii, i wywodzili je doskonale z natury i istoty człowieka jako jednostki i jako społeczności. Nawet św. Paweł ma pewne zapożyczenia wiedzy moralnej ze stoicyzmu, np. reguły życia domowego (Haustafeln). W czasach nowożytnych Herbert z Cherbury (zm. 1648) budował "etykę niezależną", choć faktycznie jej normy wziął z chrześcijaństwa. Jednakże ostatecznie żadne ujęcie godne nazwy "etyka" nie mogło pominąć głównego źródła, jakim jest idea Boga osobowego. Dziś, w czasach "ateizmu konsekwentnego", mamy oderwanie etyki od Boga, ale nie jest to już właściwie etyka, tylko albo paraetyka, albo po prostu nihilizm etyczny. Każdy kierunek: nietzscheanizm, marksizm, postmodernizm, skrajny liberalizm, etyka sytuacyjna itp. - jest całkowicie różny. Jakiej więc etyki "świeckiej" uczyć? Pozostaje zatem tylko etyka chrześcijańska, głównie katolicka, która jest owocem najstarszych tradycji narodów i kultur i ma uwiarygodnienie Chrystusowe. Toteż najlepiej byłoby - i tak się często dzieje - żeby etyki uczyli też katecheci.
Reaktywacja praktyk totalitarnych
Dziennikarka prowokuje: "O programie religii [nie: "nauki religii" - przyp. autora] decyduje Kościół, a państwo nie ma na to żadnego wpływu?". W tym pytaniu zdaje się kryć z góry zarzut, że treści nauki religii nie są kontrolowane przez państwo.
I niestety wypowiedź profesora - jeśli nie jest w ogóle pomyłką - jest przerażająca: "Kościół nie jest kompetentny w zakresie dydaktyki". Zdanie to można by zrozumieć łagodniej, a mianowicie, że Kościół nie ma specjalistów od programowania dydaktyki pod względem pedagogicznym, organizacyjnym i technicznym. Ale nie! Profesor brnie dalej: "Nie jest też Kościół do końca świadomy, jakie treści przekazywać młodym ludziom. Wyliczanie grzechów głównych czy sakramentów nie jest przecież najważniejsze". To Kościół nie wie, czego naucza, i nie wie, czego ma nauczać, i nie nadąża za współczesnością? A więc państwo, urzędnicy, cenzorzy ideologiczni, politycy, ateiści mają dyktować Kościołowi, co ma myśleć, mówić i czego nauczać? Z tym już nie można nawet dyskutować. Takie same dążenia mają wszystkie totalitarne systemy. Państwo i ideologowie świeccy wynoszą się ponad Boga i żądają pełnej władzy nad Kościołem i nauką Kościoła. Niestety, czegoś podobnego chcą także niektórzy pseudokatolicy świeccy. Dziś nawet katoliccy liberałowie i różni inni katolicy "postępowi" wołają do nas: dostosujcie się w doktrynie Ewangelii do "nowych czasów", do "współczesnego świata", bo wyginiecie jak dinozaury! Ale tak samo mówili nam niedawno inni "postępowi": jeśli Kościół będzie nadal tak tradycjonalistyczny i nie poczyni określonych ustępstw wobec marksistowskiego komunizmu, to szybko zginie. I kto zginął?
Można by dalej myśleć, że był to jakiś przeskok myślowy lub że tekst nie był autoryzowany. Ale nie! Jest to typowe pojmowanie religii i Kościoła przez Unię Wolności, która teraz wcieliła się w PO. Profesor mówi: "Program powinien być poddany krytyce nie tylko osób duchownych, ale również ludzi, którzy zawodowo zajmują się zagadnieniami społecznymi: socjologów, filozofów. I nie tylko. Duchowni czy teologowie nie mogą być jedyną grupą, która kształtuje program. Bo to w efekcie działa także na niekorzyść Kościoła. Religia nie może być przedmiotem narzucanym. Powinna uczyć myślenia". I tak jesteśmy w domu: treści nauki katolickiej nie mogą być kształtowane przez Kościół w oparciu o Ewangelię i Tradycję, przez objawienie Chrystusowe, lecz przez socjologów, filozofów, kulturologów, literatów, w ogóle przez inteligencję świecką. W tym też ujęciu Chrystus nie jest Posłańcem Ojca Niebieskiego, lecz raczej tylko kolegą człowieka lub nawet naszym uczniem, którego możemy pouczać, kim ma być i co ma mówić, a my będziemy tylko Go kontrolowali, czy się z nami zgadza. Dopiero taka nauka religii "uczyłaby myśleć".
W stylu Unii Wolności
Obie osoby zgadzają się następnie, że "dyrektor powinien mieć prawo zwalniania nauczyciela religii", ale go nie ma. Jakaż propaganda! Dyrektor ma prawo zwolnić nauczyciela religii, tylko że w porozumieniu z władzą kościelną, i musi być obiektywna przyczyna tego zwolnienia. Nie może być tak, żeby dyrektor mógł zwolnić nauczyciela religii za jego prawowierność, np. w kwestiach kultury życia, jak Rocco Buttiglione nie został komisarzem UE, bo był po katolicku prawowierny. Czynniki polityczne i państwowe bywają zgoła obłędne pod względem ideologicznym. Podobnie też rządy totalitarne wyrzucają ze stanowisk tych, którzy nie podzielają ich poglądów. Z drugiej strony i dyrektor nie może sprzeciwiać się biskupowi, kiedy nauczyciel zamiast wiary naucza np. buddyzmu, jogi, scjentyzmu itp. Zawsze musi być rozum i etyka.
Dalsze pytania trzymają się też konwencji, że Kościół powinien być poddany wiernym świeckim i naukom świeckim. Dziennikarka pyta: "Kto powinien uczyć religii?". Profesor odpowiada, że my, duchowni i teologowie, nie do końca się do tego nadajemy. Religii powinni najlepiej uczyć filozofowie. Zapewne nie wie, że każdy teolog, także świecki, jest w dużym stopniu filozofem, gdyż uczył się również filozofii. Tyle że teolog katolicki opiera się na filozofii klasycznej i teistycznej, a nie na ateistycznej czy na jakichś niekontrolowanych majaczeniach (por. Kol 2, 8; 1 Tm 1, 4; 4, 7). Filozofia klasyczna dostarcza doskonałej metody dla systematycznej teologii naukowej. Ludzie Unii Wolności i liczni liberałowie katoliccy, w tym profesor Samsonowicz, wynoszą ciągle pod niebiosa dwóch, zmarłych już, profesorów filozofii: ks. Józefa Tischnera i ks. abp. Józefa Życińskiego jako jedyne niemal postacie katolickie w Polsce, światłe, mądre i godne dialogu, a przede wszystkim otwarte na liberalizm współczesny. Jednak, paradoksalnie, w opinii ogółu katolików wyrządzają im wielką krzywdę, nawet po śmierci. Przedstawiają ich właściwie jako nieprawowiernych i zbuntowanych przeciwko Kościołowi. Tymczasem obaj duchowni, choć byli otwarci na pewne idee liberalizmu i lubili popisywać się przed liberałami różnymi powiedzeniami krytycznymi pod adresem katolicyzmu w Polsce, to jednak było to tylko powierzchowne i drugorzędne, nie naruszali ani podstawowych struktur Kościoła ani istotnych prawd wiary, raczej wnosili pewne ożywienie problemów. Zresztą najważniejsi liberałowie i masoni w głębi duszy wcale ich nie cenili, tylko wykorzystywali do swoich akcji antykościelnych i antypolskich.
Zgoda na ateizację
Na koniec dziennikarka powraca do problemu głównego i, powołując się na Andrzeja Wielowieyskiego, sugeruje, że "może byłoby lepiej, gdyby religia wróciła do salek". Profesor odpowiada jednym słowem: "Może". I nie forsuje opinii, że byłoby lepiej przenieść lekcje religii do sal katechetycznych, ale takiej konkluzji zdaje się sprzyjać. Trzeba przyznać, że podobnie też myśli wielu księży katechetów. Trzeba jednak jeszcze raz podkreślić, że to byłby wielki błąd. Wiadomo - nauka w sali byłaby chyba łatwiejsza: mała grupka uczniów, otoczenie sakralne, nastrój, uczęszczanie bez żadnego nacisku. Ale jest cała masa rzeczy negatywnych: nie ma żadnej sankcji, uczniowie robią łaskę, że przychodzą, brak odpowiednio wyposażonych pomieszczeń, często kościół daleko od szkoły, psychoza izolacji od kolegów szkolnych, nie ma koniecznej emulacji w nauce, nauczanie ma charakter nie tyle doktrynalny, co emocjonalny, pojawia się kwestia utrzymania katechetów świeckich w czasie ubożenia społeczeństwa i Kościoła itd. Przy tym może być wielki problem zgłoszeń na lekcje, zwłaszcza w miastach. Za komuny to mogli się zgłaszać nawet uczniowie dygnitarzy partyjnych, bo to ich nobilitowało. Dziś natomiast w sytuacji banicji ze szkoły publicznej i w atmosferze społecznej degradacji religii zgłaszanie się na religię w sali staje się po prostu wstydliwe, tym bardziej że wrogowie całej przeszłości ludzkiej wytworzyli taką parodystyczną mentalność, że uczeń gimnazjum i liceum już na sam dźwięk takich słów, jak: Ojczyzna, Naród, patriotyzm, Polska, bohaterstwo, Kościół, kapłan - po prostu się śmieje. Poza tym szkoły laickie zrobiłyby wszystko, by uczniowie nie mieli czasu na lekcje w salach katechetycznych, a weekend uczniowie dziś chcą mieć wolny. Sam prof. Samsonowicz, kiedy w roku 1990 argumentował za religią w szkole, to podał, że za PRL ze szkół zawodowych uczęszczało na lekcje religii statystycznie tylko ok. 8 procent uczniów na cały kraj. Przy kościołach mogą być co najwyżej katechezy uzupełniające dla chętnych.
Najistotniejsze jest jednak co innego, czego wielu nie rozumie. Oto wyjście nauki religii ze szkół to zgoda na ateizację szkoły, nauki, całego życia społecznego i pozbawienie się publicznego charakteru religii w ogóle i Kościoła. Kościół pozbawiłby się bardzo istotnego wpływu na społeczeństwo i szybko by nastąpiła ateizacja państwa. Głównie po to chce się usunąć religię ze szkół. Mówi się często, że państwo nie zdoła nigdy zniszczyć religii, bo "ona będzie w sercach". Nieprawda. W Związku Sowieckim okazało się w roku 1991, że jest tylko ok. 13 proc. wierzących prawosławnych, a jeszcze mniej ochrzczonych, bo bardzo osłabł ogólny zmysł sakralny. A jeszcze i w tym roku na Wielkanoc w wielomilionowej Moskwie w cerkwiach było ich tylko ok. 8 tysięcy. W czasie długich i bezwzględnych prześladowań religia się bardzo kurczy i wypacza, musi być ona żywa.
***
W wywiadzie jest, moim zdaniem, dużo wypowiedzi słusznych i pozytywnych: że religia w szkołach nie narusza neutralności państwa, że na świadectwach mogą być oceny z religii, że ocenia się wiedzę, nie zaś wiarę czy pobożność, że ocena z religii nie narusza prywatności, że na katechezie trzeba w odpowiednich klasach uczyć myśleć, że nie można uciekać od trudnych pytań i od filozofii, że trzeba w wyższych klasach omawiać tematy egzystencjalne. Boli jednak - może z winy złej dziennikarki - jakaś atmosfera poniżania katechetów, zwłaszcza - domyślnie - księży, a nawet jakieś, choćby, tylko aluzyjne, ubliżanie im, że są zacofani, ciemni, niedokształceni, nie mają zdolności nauczycielskich i nie rozumieją, łącznie z Episkopatem, współczesności. Czasami wydaje się, jak się ten wywiad czyta, że jeszcze krok, a niski stan wykształcenia dzieci i młodzieży będzie uznany za winę księży, niemal tak jak PO za aferę Amber Gold wini ludzi wpłacających i PiS. Katecheza jest bardzo ciężką pracą, a przecież bardzo istotną dla dobra ucznia i całego społeczeństwa, choć nie chcą tego uznać ludzie złej woli i zaślepieni jakimś narkotykiem demonicznym. Podobnie cały Kościół jest dziś w Polsce właściwie jedyną ostoją państwa popadającego w ruinę, chaos ogólny, rozkład moralny na szczytach i wprowadzającego prawa dżungli, nazywane z makabrycznym humorem wolnością. Zwłaszcza w takim czasie nie wolno w żadnym punkcie dać się, akurat na początku nowego roku szkolnego, podejść - jako wielki autorytet naukowy i społeczny - chytrej agitacji za przygotowaniem usunięcia religii ze szkół i za dalszym wyrzucaniem wiary i Kościoła ze sceny publicznej Polski i UE.