Ks. prof. Czesław S. Bartnik
O matce trudno pisać, jak o pratajemnicy, jak o miłości, jak o pięknie, jak o czymś niedającym się pojąć. A jednak pisać trzeba. Wszyscy musimy pisać, wszyscy winniśmy ją znać. Bo każda matka jest tak samo ważna jak Ewa. Jej historia jest zawsze historią wielkiego człowieka, choćby była najcichszą z ludzi.Moja Matka, jedna z matek polskich i matek kapłańskich, przyszła na świat 22 listopada 1896 r. w rolniczej rodzinie wiejskiej. Na chrzcie dano jej imię Marianna, podobnie jak miała jej babka i prababka ze strony ojca, a także liczne wcześniejsze kobiety rodu. Było to imię popularne, ale świadczące zarazem o tradycjach kultu maryjnego. Od pokoleń w tych stronach rzadziej nadawano imię Maria, przez cześć dla Matki Bożej. Na to miejsce nadawano pochodne imię - Marianna.
Życie jako trudny darMarianna wzrastała nie tylko w nurcie tradycji maryjnej, ale także w rodzinie typowo niewieściej. Prócz niej w domu Zofii i Adama Bartników było aż siedem córek: Katarzyna, Antonina, Franciszka, Ewa, Anna, Zofia, Wiktoria. Jedyny chłopiec zmarł po roku czy dwóch. Dom ten jednak miał subtelną atmosferę, a nie poczucie nieszczęścia z powodu samych córek, o czym może świadczyć fakt, że wszystkie w swoim czasie wyszły za mąż, prócz dwóch ostatnich, młodo zmarłych. Rok po urodzeniu Marianny zmarł ojciec Adam. Dom prowadziła niezwykle pobożna matka Zofia. Nad całością pomagali czuwać czterej potężni stryjowie: Józwa, Wojciech, Franek i Kuba. Zresztą i posiadłości nie były zbyt skąpe. Poza tym od pokoleń znaczyła się długowieczność kobiet, a krótkowieczność mężczyzn. Toteż tylko jedna z sióstr zmarła przed osiemdziesiątką, cierpiąc przy tym długie lata na ciężki artretyzm.
Przedłużenie domu stanowiła wieś Źrzebce, przez wieki zwarta, jednakowa, bez większych rewolucji, dotykająca obszaru dawnej Rusi Czerwonej, w całości polska i w całości katolicka. Była zbudowana na źrzebiu starosłowiańskim. Liczy ponad tysiąc lat. Źródła pisane sięgają początków XIV wieku. Ale dom Marianny wyróżniał się religijnością, tak matki, jak i ojca, a także dziadków ze strony ojca. Panowała atmosfera wierności tradycji, surowości obyczajów i przestrzegania praktyk religijnych. Nie było jednak przesadnego rygoryzmu. Sama Marianna po ukończeniu osiemnastego roku życia poczyniła kroki w celu wstąpienia do klasztoru. Ale nie stać jej było na wniesienie wiana. Pozostała w domu. Uczyła się czytać i trochę pisać w ukryciu przed strażnikami carskimi, pracowała w polu, chodziła na zabawy i wesela, uczęszczała do kościoła. W sumie kształtowała się na typową kobietę dawnej Kongresówki. Na pierwszym planie był dla niej Bóg, na drugim - sprawy rodziny, na trzecim - Ojczyzna.
Była piękna, zgrabna, kobieca. Była silna, zwarta w sobie i uparta. Była też subtelna, trochę marzycielska i zamyślona. Przede wszystkim rzucało się w oczy, że była niezwykle pracowita, ponadludzko cierpliwa i niesłychanie wytrzymała na wszystko. Nigdy poważniej nie chorowała, nie była ani godziny w szpitalu, choć urodziła dziewięcioro dzieci. W wieku dwudziestu lat, 22 lipca 1917 r., wyszła za mąż z wielkiej miłości za Michała Bartnika, w piątym pokoleniu spokrewnionego. Gdyby nie wyszła za niego, nie wyszłaby za nikogo. Nigdy jednak nie rościła sobie pretensji do roli przywódczej w swoim domu. Wszystkim rządził mąż, ona tylko służyła radą. Miała jednak ambicję posiadania wzorowej rodziny i religijnych dzieci, zasłużenia na doskonałą opinię we wsi. Zresztą życie swoje zdawała się traktować jako nadzwyczajny dar Boży, bez względu na długość jego trwania i sądzony jej los. W imię Boże przyjmowała swoje dziewięcioro dzieci, wszystkimi się ciesząc, wszystkim służąc i każde traktując sprawiedliwie. Zmarła 8 marca 1991 roku. Przed śmiercią, kiedy już nie mogła mówić, przytuliła mnie tylko do serca.
Trzeba pamiętać, że życie rodziny rolniczej w Polsce to przede wszystkim ustawiczna, ciężka i monotonna praca, choć w ostatecznym rezultacie dawała ona zawsze także radość i zadowolenie. Tak toczyły się dzieje jednej ze zwykłych matek w czasie I wojny światowej, podczas której front przetaczał się przez Zamojszczyznę wielokrotnie, w okresie wielkiego kryzysu gospodarczego, podczas II wojny światowej. Pracowała w polu, prowadziła dom, pilnowała kościoła, współpracowała z dalszą rodziną. Przeżywała pożary, napady bandyckie, strzelanie Niemców do synów, śmierć dwojga swoich małych dzieci (i jednej dorosłej córki), wysiedlenie niemieckie, w czasie którego zabrała ze sobą obraz Matki Bożej, i wreszcie śmierć męża, przy którym, zmarłym nagle na serce, musiała spędzić samotnie całą noc, nie mogąc zawołać o pomoc, bo była burza i głęboka noc.
Świadek powołaniaWbrew uproszczonym przekonaniom na wsi polskiej nie rozmawia się o najgłębszych uczuciach religijnych i osobistych przeżyciach z tej dziedziny. Uważa się je za bardzo intymne. Kryje się w tym wielka odpowiedzialność, obiektywność i godność spraw religii. Ale przez to samo religia jest uważana za coś najbardziej normalnego, zwyczajnego, a zarazem nie do oddzielenia od codziennego życia. Szczególnie religijność matki jest uważana za rzecz tak naturalną jak przygotowywanie przez nią posiłków. Ale i faktycznie religijność matki jest jakoś karmiąca: swoim duchem, przykładem, wiarą, czystością obyczajów. Jest to coś więcej niż tylko składanie rąk dziecku do modlitwy i uczenie pacierza. Matka nie uczyła Biblii ani katechizmu, zwłaszcza na pamięć, nie powtarzała żadnych teorii teologicznych. To wszystko robili inni. Ona rodziła przede wszystkim naturalność Boga w świecie dziecka. Tak było przynajmniej w moim przypadku.
Chyba każda matka kapłana obdarzona jest pewnym charyzmatem religijności wewnętrznej. Żyje prawdami religijnymi głęboko, z adoracją, ale spokojnie i łagodnie. Moja Matka uczęszczała do kościoła oddalonego o kilka kilometrów w każdą niedzielę i w każde większe święto. Innych wysyłała, delikatnie przypominając, że niedziela, że w parafii zapowiadają jakąś "wielką uroczystość", że "może przyda ci się czysta koszula do kościoła". Nigdy nie nakłaniała wprost, a po każdym stanowczym wymawianiu się milkła. Sama udawała się do kościoła bez względu na pogodę: deszcz, śnieg czy mróz. Tylko czasem ustępowała, gdy inni mocno ją od tego odwodzili ze względu na ciężkie warunki drogi lub konieczność strzeżenia domu. W takim wypadku modliła się w domu w czasie trwania Sumy. Do kościoła nie chodziliśmy razem, chyba że we wczesnym dzieciństwie. Na wsi chłopcy chodzili z reguły oddzielnie. Ale widziałem, jak Matka w kościele modliła się serdecznie, w skupieniu, włączała się we wspólne śpiewy, chłonęła kazania. Z reguły też nie poprzestawała tylko na jednej Mszy. Żartowano z niej w domu nieraz, gdy długo nie wracała, że "zalazła za ołtarz i nie może wyleźć". W domu zresztą żartowali wszyscy ze wszystkich. Ale w gruncie rzeczy jej postawa budziła respekt. Było to pewne rodzenie się głębszej więzi religijnej, choćby niedostrzegalnej na zewnątrz. A Matka znosiła pogodnie naciski innych ludzi, że za często chodzi do kościoła, i przytyki złych ludzi, że ma dużo dzieci i że "nie ma nic z życia". Tymczasem miała swoją religijną radość życia. Była zawsze niezwykle skromna, cicha, niepamiętająca o sobie, patrząca na każdego człowieka życzliwie, z zaufaniem, po chrześcijańsku.
Nikomu z nas, czterech synów, nie sugerowała kapłaństwa. Miała na względzie głównie naszą religijność, moralność, dobre wychowanie. Ale odznaczała się zawsze jakimś religijnym zaufaniem w stosunku do nas i we wszystkim ufała Opatrzności. Dlatego też była pewna, że ktoś z nas pójdzie drogą kapłaństwa, choć nie mówiła tego wyraźnie. Moje powołanie zdawało się nie iść po linii opisywanej atmosfery religijnej. Nie wyrastało ono z liturgii, niezwykłości lub wielkich uczuć. Raczej było uświadamiane, na początku, jako powołanie do służenia prawdzie religijnej, jako misja prawdy i praca nad nauką teologiczną. Ale potem przekonałem się, że nigdy by ono nie wyrosło bez postawy tej matczynej zwyczajności religijnej, jej maryjności, ufności w Opatrzność i ducha kontemplacji. Przy tym nasz kontakt duchowy przed seminarium był trochę dialektyczny: ona nie wspominała mi ani razu o ewentualnym moim wstąpieniu do seminarium, ale wiedziałem, że przyjęłaby to z wielką radością, poznawałem to zwłaszcza wtedy, gdy dla fantazji naśladowałem czasem księdza w śpiewaniu, kazaniu itp.; ja irytowałbym się, gdyby mi to sugerowała, i ona z kolei chyba to czuła. Ale ostatecznie rozumieliśmy się w głębi duszy.
O swoim zamiarze powiedziałem jej dopiero w przeddzień zgłoszenia się do seminarium. Miała wtedy pięćdziesiąt lat. Rozrzewniła się, twarz jej zajaśniała jakimś blaskiem, jakby wykrzyknęła radośnie: "Tak?", i rozradowana milczała. Prosiłem o całkowitą, na razie, dyskrecję. Kiedy następnego dnia wieczorem wracałem z Lublina, spotkani sąsiedzi pytali mnie: "Jak tam w seminarium?". Matka nie mogła nie podzielić się radością. Po mnie, po dwóch latach, wstąpił do jezuitów także mój brat Józef. Z powodu jednak owej szlachetnej dyskrecji co do uczuć religijnych nie wiem, jaki był ich dialog w tej sprawie. Wiedzieli to tylko oni oboje.
W początkach mojego pobytu w seminarium u Matki pojawiał się czasami pewien lęk, żebym nie wystąpił. Widziałem to na jej twarzy, choć znowu nigdy nie rozmawialiśmy o tym. Patrzyła trochę trwożnie na mnie, gdy byłem przygnębiony, chory, atakowany przez różnych nieprzyjaznych ludzi. Smutniała, patrzyła szerzej rozwartymi źrenicami, cichła jeszcze bardziej i się modliła.
Byłoby banalne opisywać w szczegółach okres pobytu w seminarium: troski, radości przyjazdu, niespożytość usług, radości z moich czynności w kościele parafialnym, zwłaszcza z kazań, itp. Nigdy mnie za te "występy" wprost nie chwaliła, uważała je widocznie za normalne, ale cieszyła się nimi, pytała o różne szczegóły, stawiała "kwestie" teologiczne, powtarzała przyjaciółkom to, co ja mówiłem ciekawego. Jestem pewny, że w tym kontekście swoje życie widziała jako bardziej sensowne, jako piękniejsze, jako nagrodzone przez Boga. Szczytem tych przeżyć był jej przyjazd z ojcem do seminarium na święcenia, najpierw niższe, a wreszcie kapłańskie. Nie zapomnę też jej jaśniejącej twarzy, szczęśliwego kroczenia i pokornej modlitwy w drodze, obok mnie, na Mszę prymicyjną z rodzinnego domu.
Matka jakby sama dojrzewała do jakiegoś duchowego kapłaństwa. Niewątpliwie w matce kapłana przybiera szczególną postać kapłaństwo wspólne. Jest to osobny charyzmat matki kapłana. Przez ten charyzmat kobieta, służąc po matczynemu swojemu synowi, służy jednocześnie w szczególny sposób Chrystusowi i Kościołowi. Do cech macierzyństwa fizycznego i psychicznego jest dodawane jakieś analogiczne macierzyństwo duchowe i eklezjalne, które stanowi rodzaj sakramentu, czyli znaku, przez który Bóg daje łaskę powołania.
Łaska umocnieniaPo moich święceniach kapłańskich w Matce pozostało już tylko przeświadczenie o słuszności i pewności mojej drogi. Cechą matczyną jest specyficzne duchowe, dyskretne umacnianie powołania syna. W moim przypadku dokonywało się to głównie przez taką postawę duchową, która wyrażała się w zaufaniu do tego, co robię, w życzliwym podziwie, w pewności co do szlachetności moich intencji i w wierze w moją czystość. Nie było nadal wypadku, żeby wkraczała, choć słowem, w moje życie, w mój styl bycia, w moje poglądy - "nie unosi się gniewem, nie pamięta złego. (...) Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma (...). Nigdy nie ustaje" (1 Kor 13, 5-8). Ingerował raczej ojciec, matka nigdy. Ale mimo to matka jest mocno obecna w życiu kapłana. Kapłan wraca do niej, żeby odpocząć od zgiełku świata, żeby znaleźć odtrutkę na zawiść w różnych zbiorowościach, żeby się rozprężyć pod jasnym błękitem nieba. Nikt nie sądzi, żeby miało być cokolwiek sztucznego lub niewłaściwego w tym, że w domu twojej matki na głównym miejscu znajduje się twoja fotografia. Matka ciągle krzepi, ucisza, wypogadza.
Każda matka umacnia jakoś więzi syna kapłana z rodziną kapłanów. Jest pełna życzliwości dla każdego twojego kolegi, dla każdego kapłana i dla wszystkich twoich przyjaciół, także przyjacielskich uczniów. W duchowy sposób wprowadza syna również w posłuszeństwo i rygor życia kościelnego, choć w lot odczyta wszystkie fałszywe kroki twoich przełożonych. Przede wszystkim jednak wnosi domowość w świat wspólnoty duchownych. Czyni to choćby przez to, że sądzi, iż każdy "musi" ci być życzliwy, "musi" cię znać, każdemu rekolekcjoniście przedstawi się i pochwali, że jest twoją matką. Dom matki jest jakiś kościołotwórczy. Twoja matka ma coś z macierzyństwa także w stosunku do twoich kolegów i innych duchownych. Można też mówić o łasce "długiej obecności" matki kapłana. Obecność ta wspiera trwałość kapłaństwa w synu, a także pomaga zdobyć ducha rodzinności w stosunku do ludzi, z którymi się on styka.
Możesz być już jakimś "starym przełożonym", wielkim "autorytetem" w parafii, bogiem na "olimpie uniwersyteckim", a jednak w domu matki jesteś zawsze, i uczysz się być, zwykłym członkiem rodziny, wspólnoty ludzkiej. Poza tym długa obecność matki pomaga ci dojrzeć lepiej jej dawną rolę w stosunku do ciebie, a także próbować choć w cząstce spłacić dług zaciągnięty wobec niej. Jest to również pewne posłannictwo uświęcania w danym środowisku ludzkiej więzi między dzieckiem a rodzicem. Przy tym trzeba pamiętać, że u kapłana, który nie ma własnej rodziny, następuje słuszna idealizacja jego rodziców.
Przez tyle lat przyjeżdżałem do matki, do rodzinnego domu, jakby z pielgrzymką. Każdy kapłan przeżywa dom matczyny chyba podobnie. Na wsi Lubelszczyzny nie ma tych zbyt scenicznych, łzawych ni cmokliwych powitań lub pożegnań rodzinnych, jeżeli chodzi o mężczyzn. Jako kapłani przyjeżdżamy, witamy się, jak byśmy byli wczoraj, i odjeżdżamy, jak byśmy mieli wrócić jutro. Ale człowiek w głębi duszy drży na myśl, że będzie to kiedyś raz ostatni. Stąd istnieje zawsze taka ukryta mistyka witania się z najdroższymi. Matka zawsze przeczuje przyjazd, jak każda matka, jak i twoja. Czasami bywa "pewna", że przyjedziesz tego dnia. Na moment gdzieś znika, czegoś szuka, coś sobie przypomina i powraca do pokoju jakoś jeszcze bardziej obecna, czyniąca to spotkanie bardziej odświętnym. Przygotowała ci też potrawę, za którą kiedyś przepadałeś, widzisz, że posprzątała lepiej mieszkanie, wymyła schody. Opowie ci sen, który ją zaniepokoił, a który, oczywiście, dotyczy ciebie, zreferuje główne wydarzenia w środowisku, zwłaszcza w parafii. Zapyta, jak ci nowi księża mają na imię, nazwiska ich już zna, ma zresztą świetną pamięć. Nigdy nie mówi o nikim nic złego. Wyrazi żal, że nie byłeś na odpuście w rodzinnej parafii, podczas gdy "było tylu księży", że nie mówisz tu kazań. Podobno te lub tamte osoby chciałyby cię koniecznie zobaczyć, ktoś się dopytuje, kiedy przyjedziesz, bo chce dać na Mszę Świętą. W to wszystko wplecie gdzieś to, co kto powiedział o tobie dobrego.
I tak matczysko krząta się wokół ciebie. Na próżno chcesz ją osadzić na krześle. Tym bardziej nie usiądzie naprzeciwko ciebie, najwyżej z boku, żeby ci niejako nie zawadzać. Nasze wiejskie matki polskie nauczyły się przede wszystkim służyć. Ich własne drogi są zawsze poboczne w stosunku do dróg ich dzieci. Zwłaszcza twoja droga jest we wszystkim z pierwszeństwem. Matka kapłana na wsi nie pisze pamiętników, nie stawia sobie pomników, nie mówi, że jej "się coś od życia należy". Jej triumf życia i łaski Bożej jest w tobie. Prawie nie ma swojego świata, zdaje się mieć świat jedynie służebny. Matki te są bez wątpienia święte. Nawet jakieś skrawki ich osobistego świata: wyobraźnia wiejska, wybieganie pragnieniami w lepsze krainy, żywa ciekawość spraw i wydarzeń, są oddane na usługi dzieciom. Matka kapłana jest zawsze obok, gotowa zawsze służyć, patrzeć, słuchać, cieszyć się całym dzieckiem, modlić się za nie. W matce kapłana jest coś z obrazu wieczności. Moja Matka, nasza Matka, kiedy nadchodzi zima, wyjeżdża do jednej z córek, do Zamościa, żeby móc chodzić często do kościoła. W mieszkaniu czyta książki, najchętniej religijne, szyje różne rzeczy artystyczne, ogląda telewizję, coraz częściej jakoś się dziwi temu życiu na świecie i coraz częściej popada w zadumę. Gdy tylko zrobi się cieplej, wraca do innej córki na wieś, a właściwie do swojej chałupy obok. "Przykrzy mi się w mieście - mawia rozrzewniająco - bo nie ma tu, w mieście, koleżanek". W tym wieku już od dawna koleżanek nie ma nigdzie. Ale tu chodzi raczej o nostalgię za swoim, za naszym domem położonym na górze, jak zawsze, skąd jakby roztacza się perspektywa jej życia i jej firmament niebieski.
W tym domu matka spotyka się zapewne z Matką Bożą. Mógłbyś przysiąc, że Matki te szepczą coś między sobą jak Ewa z Maryją. Wiesz dobrze, że rozmawiają także o tobie. Odgadujesz to po zwisającym dużym różańcu. Przy tym nic nie jest tu przesadzone ani sztuczne, bo wszystko to dzieje się zwyczajnie, naturalnie i w niezmąconej niczym cichości.